Pierwszy raz na ziołach zarobił w wieku 12 lat. Po studiach, kiedy zaczynał biznes, nie miał auta. Brał na plecy torby z zebranymi roślinami, szedł na autobus i wiózł je do Warszawy. Mirosław Angielczyk z podlaskich Korycin dzięki swojemu uporowi prowadzi dziś potężny ziołowy biznes i daje pracę kilkuset osobom.
Umówić się z Angielczykiem nie jest łatwo. Rzadko odbiera telefon, a jak już się uda do niego dodzwonić, to na podlaskiej wsi często traci zasięg. Zabiegany - od rana do wieczora żyje w pełni swoim interesem - Darami Natury, czyli największą w Polsce firmą produkującą ekologiczne przyprawy i zioła.
Umawiam się na 9:00 - pojawia się około południa i mówi, że nie ma za wiele czasu. Musi jechać do notariusza. Proponuję, że przejadę się z nim te kilkadziesiąt kilometrów i po drodze porozmawiamy.
Wsiadamy do jego Mercedesa i zaczynamy dyskusję. Pytam m.in. właśnie o auto. Porządny samochód, ale bez lansu - kilkuletnie kombi. Pracodawcę zatrudniającego na stałe 150 osób z pewnością stać na więcej.
- Uważam to za straszne marnotrawstwo pieniędzy, gdybym kupował bardzo drogi samochód albo wybudował sobie willę. Te pieniądze można przeznaczyć na coś dużo bardziej pożytecznego - wyjaśnia Angielczyk i rozmyśla dalej.
- Czasami się zastanawiam, dlaczego jednym się udaje zrobić jakiś biznes, a innym nie. Patrzę, jak ja postępowałem - nigdy nie potrzebowałem mieć pieniędzy w banku czy oszczędności. Raczej to, co zarabiałem, od razu chciałem wydać na coś, co może czemuś służyć. Może dzięki właśnie takiemu podejściu wszystko się rozwija - mówi.
Zaczęło się od dwóch toreb z kłączem pięciornika
Przedsiębiorca nie pochodzi z bogatej rodziny. Miał pięciu braci, rodzice zajmowali się pracą w polu lub w lesie. Angielczyk najczęściej po szkole zostawał pod opieką babci i to właśnie ona przekazała mu wiedzę o ziołach, dzięki której dziś prowadzi tak duży biznes.
Mężczyzna zajmował się zbieraniem, gdy miał już niespełna 10 lat. Najbardziej zapadła mu w pamięć chwila, kiedy po raz pierwszy zarobił na roślinach.
- To było dla mnie duże przeżycie, kiedy po raz pierwszy babcia pozwoliła mi samemu jechać z moim urobkiem do punktu skupu w Siemiatyczach. Trzeba było dojść do autobusu kilka kilometrów, później tam dojechać i wrócić. Miałem wtedy może 12 lat, więc to była duża wyprawa. Miałem ze sobą dwie torby wypełnione kłączem pięciornika - wspomina przedsiębiorca.
Zarobionych pieniędzy nie wydał na przykład na słodycze. Kupił dwie książki o ziołach i aparat Smiena, by samodzielne fotografować zioła.
W szkole średniej dorabiał na zbiorach i rozwijał swoje zainteresowanie przyrodą. Okazało się to nawet jego przepustką na studia. W klasie przedmaturalnej wystartował w olimpiadzie i zdobył indeks.
- Tylko dzięki tym zainteresowaniom dostałem się na studia, bo żadnych egzaminów bym nie zdał. Obowiązywał egzamin z języka. Nie bardzo byłem w tym mocny. Poza tym egzamin z chemii i fizyki - na SGGW trzeba było sporo wiedzieć. A mnie zawsze interesowały głównie przedmioty przyrodnicze - wyjaśnia.
I dodaje: - Studia dodały mi pewności siebie. Na początku pracy musiałem mieć dużo kontaktów z urzędami, z ministerstwem zdrowia. Z takiego wiejskiego chłopaka zrobili ze mnie kogoś. Czułem swoją siłę.
Norweski worek morszczynu
Wyjeżdżał na praktyki na farmę w Norwegii. Pokazał, że jest dobrym pracownikiem i dostał ponowne zaproszenie od właściciela gospodarstwa.
- Farmer zabierał mnie na weekendy nad morze i tam zauważyłem, że jest dużo morszczynu. Picie naparów z tej rośliny było bardzo zalecane i był drogi, bo to było po Czarnobylu. Wyciągałem więc z morza morszczyn, suszyłem na kamieniach, później go miażdżyłem. Przywiozłem wielki wór suszonego do Polski i to było wtedy naprawdę dużo pieniędzy - opowiada.
Na studiach zbierał też pierwsze kontakty naukowe i biznesowe, które procentują do dziś. W Warszawie regularnie zaglądał do sklepów zielarskich, poznał właścicieli. Później stali się jego pierwszymi odbiorcami.
Rodzice chcieli agronoma
Angielczyk jeszcze na studiach zrozumiał, jak duże są potrzeby na rynku. Wiedział też, że potrafi je zapełnić.
- Po studiach obligatoryjnie gmina zaproponowała mi posadę agronoma. Nie skorzystałem z niej, bo pod sam koniec nauki zbadałem, że są spore braki na rynku. Właściciele sklepów zielarskich o tym opowiadali. Myślałem - jak to możliwe, skoro wystarczy tylko sięgnąć. Umówiłem się, że jeśli będę im dostarczać, to będą kupować. Była więc wiedza i pewny zbyt - opowiada o początkach.
Zaraz po ukończeniu studiów zarejestrował jednoosobową firmę. Nie miał narzędzi, budynków. Wszystko robił w pokoju w domu rodzinnym. Raz w tygodniu do warszawskich sklepów woził autobusem dwie torby i plecak.
Na wszystko z boku patrzyli rodzice - początkowo niezbyt zadowoleni z decyzji syna. Chcieli mieć w domu urzędnika, a nie zbieracza ziół. Gdy zobaczyli, że coraz lepiej sobie radzi i potrzebuje pomocy, bo nie wyrabia z zamówieniami, włączyli się w jego działalność. Pomagali też inni chętni ludzie z okolicy, chałupniczo pakując zioła. Po około dwóch latach Angielczyk postawił na potrzeby biznesu pierwszy budynek.
To był początek lat 90. Angielczyk rozwijał biznes. Kupił Malucha, wymontował przednie siedzenie, żeby wozić więcej towaru. Pozyskiwał nowych odbiorców - już nie tylko w Warszawie, ale też w Radomiu, Lublinie i Łodzi.
Doktorat z żubrówki
Dziś na stałe zatrudnia ok. 150 osób. Do tego kilkadziesiąt osób żyje z jego przedsiębiorstwa. To rolnicy, którzy uprawiają dla niego zioła.
Często sam uczy, jak zajmować się przemysłową uprawą. Wie dobrze, jak to robić. Jako jedyny potrafi wyhodować turówkę leśną, czyli popularną trawę żubrową. Na ten temat napisał nawet pracę doktorską.
- Wychodzi mi to coraz lepiej. W tym roku mam już kilka milionów sadzonek, więc wystarczy na naprawdę sporą powierzchnię. Wystarczy dać to rolnikom - tłumaczy Angielczyk.
Poza rolnikami, kolejnych kilkadziesiąt osób dorabia u niego w skupie ziół. Łącznie daje mu to z pewnością status największego lokalnego pracodawcy, a w Polsce największego producenta ziół i przypraw ekologicznych.
Polskie herbatki na stołach w USA
Przedsiębiorca z Korycin o pieniądzach rozmawiać nie chce. Nie ujawnia rocznych przychodów. Przekonuje jedynie, że roczny wzrost waha się między 15 a 30 proc.
- Inwestujemy, zdobywamy nowe rynki. Obroty rosną - w 2016 roku zanotowaliśmy ponad 40-procentowy wzrost sprzedaży. A tak naprawdę najlepsze czasy są dopiero przed nami - zapewnia Angielczyk.
Z roku na roku zwiększa się udział eksportu w sprzedaży. Teraz to ok. 20 proc. produkcji. Łącznie wysyła produkty do kilkudziesięciu państw. Przede wszystkim do Stanów Zjednoczonych, ale też do Kanady, są także pierwsze zamówienia do Chin.
Produkty z Korycin pojawiły się na półkach w Moskwie, a ostatnio Angielczyk negocjował z Białorusinami - wkrótce zioła z Podlasia mają trafić na półki największej w tym kraju sieci supermarketów Europt.
W Europie eksportuje głównie tam, gdzie są skupiska Polaków - Anglia, Irlandia, Islandia, Dania, Szwecja, Niemcy, Francja.
Choć za ocean wysyła herbatki w saszetkach, zioła i przyprawy woli pakować ręcznie. Z jednej strony ze względu na pracowników - zimą przy pakowaniu zatrudnienie dostają np. osoby, które latem pracują przy pielęgnacji ogrodu.
money.pl
Z drugiej strony po prostu woli, gdy człowiek sam zajmuje się roślinami. - Jeśli przejedzie tylko bezduszna maszyna, to jest zupełnie coś innego - podkreśla Angielczyk.
Zakusy firm farmaceutycznych
Pytam przedsiębiorcę, czy firmy farmaceutyczne nie starają się ingerować w jego interes. W końcu zdrowa żywność i medycyna naturalna to zbliżony rynek.
- Firmy farmaceutyczne są tak bogate, że działalność mojej firmy nie ma dla nich żadnego znaczenia. Przede wszystkim marżowość w tych firmach jest wielokrotnie większa niż w produkcji zielarskiej czy spożywczej. Oni mogą najwyżej się z nas śmiać - kalkuluje Angielczyk, jednak przyznaje, że kilkakrotnie dostał propozycję wykupienia marki Dary Natury od firm farmaceutycznych. Nawet tego nie rozważał.
Oczkiem w głowie ogród botaniczny
Angielczyk sprzedaje dziś nie tylko zioła i przyprawy, ale też: oleje tłoczone, miody czy przetwory. Niedługo wchodzą w rynek dodatków do pasz dla zwierząt.
Obok Darów Natury, stworzył też drugi biznes - Ziołowy Zakątek. Na prawie 25 hektarach zbudował praktycznie nową wioskę. Z okolicznych miejscowości przeniósł 35 zabytkowych budynków. Są karczma, domki noclegowe, a nawet ponad 300-letni, drewniany kościół.
money.pl
- Miałem oczywiście pomysł na usługi agroturystyczne. Wiedziałem, że nie będzie problemów ze zdobyciem klientów. Miałem taką koncepcję reklamy poprzez zamieszczanie ulotek w naszych produktach. Wiadomo było, że trafi to do ludzi, którzy interesują się ziołami, więc będą skłonni przyjechać i zobaczyć, jak to wygląda - tłumaczy przedsiębiorca.
Sam mieszka na uboczu firmy w skromnym drewnianym domu. Jak mówią jego pracownicy - domki do wynajęcia w agroturystyce są w dużo lepszym standardzie.
- To moje pierwsze, stare biuro. Miałem tam pokoik do spania i tak zostało. Biuro się wyprowadziło, ale ja tam wciąż mieszkam. Budynek pochodzi z rozbiórki ze starych baraków dla bezdomnych. Przywiozłem to kiedyś spod Warszawy, złożyłem, obiłem z zewnątrz deskami. Na razie nie myślę o budowie domu.
Najważniejszym punktem Ziołowego Zakątka i zarazem największym dorobkiem Angielczyka jest jego ogród botaniczny. O ile nie wydaje na dom czy samochód, to w to miejsce śmiało inwestuje.
To największy prywatny ogród botaniczny w Polsce. Na 15 hektarach znajduje się ponad tysiąc gatunków roślin ze wszystkich kontynentów.
- Uważam to za swoje największe dzieło. Firmę produkcyjną można stworzyć, ale założenie i prowadzenie ogrodu to już jest działalność zupełnie inna - trudna. Prywatnych ogrodów praktycznie w Polsce nie ma. Na taki ogród jak u nas, że są rośliny roczne, dwuletnie, które trzeba pielęgnować, to nikt się nie porywa w Polsce, a zakładów są tysiące. To jest coś wyjątkowego - mówi z satysfakcją Angielczyk.
Już niedługo zrealizuje kolejny cel w ogrodzie - wybuduje oranżerię. W ten sposób będzie mógł przyciągnąć turystów także poza sezonem.
Pytam, co poza satysfakcją. Wiadomo, że ma trzy córki - pracują i studiują w Warszawie. Angielczyk nie chce na razie dopuszczać do siebie takiej myśli, że komukolwiek przekazuje firmę i ogród, ale mówi z przekonaniem, że wystarczy jeden telefon i dzieci przyjeżdżają z Warszawy doglądać wszystkiego.
Wśród wielu celów mówi natomiast o jednym marzeniu: - Mam nadzieje, że będę miał wnuka. Mnie miłości i podejścia do natury nauczyła babcia i ja tego chciałbym nauczyć wnuka. Żeby i on w specjalny sposób podchodził do roślin.
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl