Członkowie rad nadzorczych spółek Skarbu Państwa pochodzący z czysto politycznego nadania, bez odpowiednich kompetencji i uprawnień - z taką patologią ma skończyć nowy zespół w Kancelarii Premiera - dowiedziała się "Rzeczpospolita".
Problem niedostatecznej kontroli nad procesem powoływania członków rad nadzorczych państwowych spółek stał się sprawą pierwszoplanową po tym, jak na jaw wyszedł fakt zasiadania rzecznika MON Bartłomieja Misiewicza w radzie nadzorczej Polskiej Grupy Zbrojeniowej.
Jak wynika z informacji dziennika, prace nad powołaniem nowego ciała w KPRM wciąż trwają, a zaangażowany jest w nie osobiście wicepremier Mateusz Morawiecki. Obecny minister rozwoju i finansów jeszcze jako członek Rady Gospodarczej przy premierze Donaldzie Tusku miał być współautorem niezrealizowanego pomysłu powołania Komitetu Nominacyjnego, który miał powoływać członków rad nadzorczych.
Wciąż nie wiadomo, jak w praktyce ma funkcjonować ciało odpowiedzialne za nominacje członków rad nadzorczych. Zgodnie z przyjętą przez rząd uchwałą, do końca roku ma zostać zlikwidowane Ministerstwo Skarbu, a wtedy nadzór nad kluczowymi spółkami ma zostać przekazany resortom energii, rozwoju i infrastruktury. Resztą ma zająć się nowe ciało przy premierze.
O sprawie Bartłomieja Misiewicza zrobiło się głośno po tym, gdy wyszło na jaw, że od początku września zasiada w radzie nadzorczej PGZ choć nie ukończył kursu dla członków rad nadzorczych. Niedługo po ujawnieniu tych informacji Misiewicz zrezygnował z zasiadania w radzie nadzorczej spółki Energa Ostrołęka.
Początkowo nominacji Misiewicza do rady nadzorczej PGZ bronił szef MON Antoni Macierewicz. Przekonywał, że w spółkach przemysłu zbrojeniowego nie ma wymogu ukończenia kursu dla członków rad nadzorczych. Jednak we wrześniu Misiewicz zrezygnował z tej funkcji, a także zwrócił się do Macierewicza o zawieszenie w funkcjach w MON.