Choć marynarze nie mają na czym pływać, to przetarg na nowe jednostki za 10 mld zł, zamiast przyspieszyć, efektownie zatonął. - Nie tylko Francuzi już nie chcą z nami rozmawiać, podobnie jest z Niemcami i Szwedami. Przestajemy być dla nich cywilizowanym krajem - mówi money.pl komandor rezerwy, ekspert defence24.pl Maksymilian Dura.
Na swojej stronie internetowej Komenda Portu Wojennego w Gdyni umieściła informację o przetargu na "wyokrętowanie baterii akumulatorów okrętowych wraz z oprzyrządowaniem na ORP Sokół". Oznacza to, że drugi z czterech polskich Kobbenów, za moment zostanie wycofany ze służby.
Wcześniej, bo pod koniec roku, banderę opuszczono na ORP Kondor, którego też dostaliśmy w prezencie. Tym samym średnia wieków wszystkich naszych okrętów przestała być dramatycznie zaniżana przez te jednostki. To jednak niewielka pociecha.
Marynarze mają teraz do dyspozycji 38 (za chwilę 37) okrętów bojowych ze średnią wieku ponad 30 lat. Najstarsze są właśnie Kobbeny. Norwegowie ich nie chcieli, a taniej niż złomować było je przekazać nieodpłatnie.
Wszystkie mają ponad 50 lat. Tylko jeden okręt podwodny "Orzeł" - produkcji rosyjskiej - jest w miarę nowoczesny. Rzecz jednak w tym, że również i on wielokrotnie, ze względu na remonty, wycofywany był ze służby.
Pływające muzeum
- Mamy najstarszą flotę podwodną w Europie. Nie znam drugiego takiego państwa, gdzie służą ponad 50-letnie okręty, a przecież jesteśmy w NATO. "Orzeł" nie poprawia sytuacji, bo mamy ciągle problemy z utrzymaniem jego sprawności. Rosja i jej stocznie nie mają zamiaru nam w tym pomagać, a nam brakuje kompetencji - mówi money.pl Mariusz Cielma, ekspert wojskowy i redaktor naczelny magazynu "Nowa Technika Wojskowa".
Tę dramatyczną sytuację miał zmienić program "Orka", który przewiduje zakup trzech super nowoczesnych okrętów. Jednak choć w "Programie rozwoju Sił Zbrojnych RP w latach 2009-2018" zapisano, że pierwsza nowa jednostka zostanie przekazana Marynarce Wojennej w 2017 r., ciągle jeszcze nie wyłoniono nawet dostawcy sprzętu.
Jak już pisaliśmy w money.pl, prace nad przetargiem wartym 10 mld zł trwają już od 2013 r. W styczniu mieliśmy nawet poznać dostawcę. Jednak po zmianie kierownictwa MON cofnął się do wyboru trybu zakupu, co proces wydłuży o kolejne lata. To trochę tak jakby kupujący mieszkanie sprzed drzwi notariusza cofnął się do mapy, by wybrać miasto, w którym chce zamieszkać.
- Resort 21 grudnia informował, że rzeczywiście są już w stanie dokonać wyboru. Jednak przyszedł minister Błaszczak i mówi, że nie ustalono jeszcze wymagań i wag do nich (waga wymagania wskazuje, które są dla nas najbardziej istotne). Okazało się, że robimy odwrotnie niż na całym świecie - gdzie najpierw przygotowuje się wymagania, a dopiero później otwiera się koperty z ofertami - mówi Maksymilian Dura.
Tracimy wiarygodność w świecie
Jak przekonuje nasz rozmówca, ten nieoczekiwany zwrot akcji odbił się szerokim echem na świecie i w końcu doprowadzi do tego, że nikt nie będzie już chciał z nami rozmawiać o zakupie broni.
- Teraz jakiś człowiek w MON może zrobić z tym przetargiem, co chce, ustalając wymagania, mając przed oczami oferty. To jest prawdziwy skandal, tracimy wiarygodność. Niekiedy kontaktuję się ze wszystkimi trzema oferentami w programie "Orka" i jest mi po prostu po ludzku wstyd - dodaje Dura.
W jego ocenie problem jest zresztą znacznie szerszy, bo my przecież nie tylko przed tymi firmami świecimy teraz oczami, ale przed rządami tych państw. Przecież na takim poziomie miały być prowadzone rozmowy.
- Nie tylko Francuzi już nie chcą z nami rozmawiać, podobnie jest z Niemcami i Szwedami. Przestajemy być dla nich cywilizowanym krajem - ocenia komandor. O komentarz w tej sprawie poprosiliśmy MON. Jednak do czasu opublikowania tego artykułu nie otrzymaliśmy odpowiedzi na nasze pytania o stopień zaawansowania prac nad tym zakupem.
MON ma problem z ekspertami
Jednak jeszcze 21 lutego, kiedy o nieoczekiwanym powrocie na linie startu w tym przetargu pisaliśmy po raz pierwszy, biuro prasowe resortu potwierdziło, że "nie ma ostatecznej decyzji o sposobie (trybie) pozyskania okrętów podwodnych". Najwidoczniej nic się w tym aspekcie nie zmieniło.
- W MON w miejscu stanęło teraz wszystko. Wiceministrowie nie podejmują żadnych kluczowych decyzji, nie robi tego też minister Błaszczak - mówi Mariusz Cielma. Według komandora dzieje się tak również dlatego, że w resorcie niestety nie przybyło ekspertów.
- Brakuje i brakowało nam w MON specjalistów, którzy mogliby podjąć tu kluczowe decyzje co do przyszłości okrętów podwodnych. Teraz jeszcze przyszli nowi ludzie. Można oczywiście doceniać kompetencje polityczne ministra Błaszczaka, ale nikt przecież nawet nie próbuje nam powiedzieć, że zna się on na armii i Marynarce Wojennej - mówi Maksymilian Dura.
Kiedy brakuje oficjalnych informacji na temat przetargu, który utknął w miejscu, pojawiają się nieoficjalne doniesienia. Jedno z bardziej sensacyjnych mówi o chęci pozyskania przez MON rumuńskiego okrętu podwodnego tej samej klasy co "Orzeł". Miałoby to przynajmniej na jakiś czas zapewnić Marynarce jakiekolwiek zdolności operacyjne.
Rumuński okręt ostatniej szansy?
W tej sprawie również nie dostaliśmy odpowiedzi z resortu obrony. Jednak eksperci na tej koncepcji nie pozostawiają suchej nitki. - Rzeczywiście Rumuni mają taki okręt, ale to nie jest dobry pomysł, kiedy mamy problemy z naszym "Orłem". Teoretycznie jest to jednak możliwe, bo Bukareszt chce odnowić swoją flotę - mówi Cielma.
Komandor Dura zwraca jednak uwagę na bardzo istotny fakt. Tamten okręt stoi już od kilkunastu lat nieużywany. Nie jest unowocześniany, ani modernizowany jak nasz "Orzeł". Może więc okazać się niebezpieczny.
- Polska jest krajem nieobliczalnym i tu wszystko, jak się okazuje, jest możliwe. Jednak to rozwiązanie pomostowe byłoby najgorsze, to byłaby prawdziwa katastrofa - konkluduje ekspert. Co zatem może zrobić MON w oczekiwaniu na nowe okręty?
Wśród potencjalnych producentów nowych polskich okrętów jest szwedzki Saab, niemiecki ThyssenKrupp i francuska stocznia DCNS. Każdy z potencjalnych dostawców proponuje nam inne rozwiązania na czas oczekiwania na nowe jednostki. Niestety, według Cielmy, przyjdzie nam na nie długo czekać, zatem takie rozwiązanie jest konieczne.
- Pojawienie się okrętów w ciągu 10 lat jest realne, o ile nie będziemy brać pod uwagę budowy w naszym kraju - wyjaśnia naczelny magazynu "Nowa Technika Wojskowa".
Co zatem możemy dostać od wybranego już dostawcy? Możemy tu tylko wspierać się nieoficjalnymi doniesieniami na ten temat. Według komandora Dury Niemcy proponują nam swoje U 212A na czas oczekiwania na ich nowszą wersję typ 212CD. Szwedzi też proponują do wypożyczenia swoje starsze jednostki typu Södermanland, czyli A17.
Po co nam okręty?
Natomiast Francuzi obiecują, że zmodernizują nam "Orła", który będzie pływał do czasu wprowadzenia pierwszej "Orki" oraz zapewnią szkolenie dla marynarzy. W całej debacie nad tym jednym z droższych przetargów dla armii (szacunkowo nawet 10 mld zł), pojawiają się również bardziej radykalne głosy.
Może w ogóle okręty podwodne nie są nam potrzebne? Tu nasi rozmówcy nie mają jednak wątpliwości.
- Wszystko zależy od środków finansowych, bo wcale nie jest pewne czy MON rzeczywiście ma na to pieniądze. Jednak warto zauważyć, że w Strategicznym Przeglądzie Obronnym, te okręty są przewidziane jako niezbędne do zapewnienia Polsce obronności. Wprowadzenie takiego wniosku oznaczało, że środki finansowe jednak były - przekonuje Maksymilian Dura.
- Łatwo jest zrezygnować z okrętów podwodnych, bo to jedna z kosztowniejszych rzeczy. Jednak na takim akwenie jak Bałtyk i przy potencjalnym przeciwniku jak Rosja, to właśnie okręt podwodny jest bardzo cenny. Takie jednostki są trudne do zlokalizowania i nawet w małej liczbie stanowią dla wrogów dużo większe zagrożenie niż wiele okrętów nawodnych, czy samolotów – podsumowuje Cielma.
Problem tylko w tym, że ciągle nie wiadomo, kiedy te skuteczne narzędzia odstraszania znajdą się w rękach polskich marynarzy.