- To bardzo kosztowne w eksploatacji. Standardem na świecie jest używanie jednego typu rakiet do określonych celów - przekonuje ekspert wojskowy, Wojciech Łuczak.
Jak informował w poniedziałek 27 marca przewodniczący sejmowej komisji obrony narodowej poseł PiS Michał Jach, resort bardzo poważnie traktuje propozycję Australijczyków. Nie jest tajemnicą, że władzom w Sydney się śpieszy, bo jeżeli nikt tych fregat od nich nie kupi, będą musieli ponosić spore koszty.
- Australijczycy pozbywają się problemu, bo inaczej musieliby je zutylizować, a to dość drogie. Z kolei kierownictwu MON może dać to tak potrzebny, pozytywny efekt propagandowy. Udowodnią w ten sposób, że coś jednak udaje się dla wojska kupować - przekonuje WP money komandor.
A potrzeby, szczególnie Marynarki Wojennej, są przeogromne. Realnie oceniając nasze jednostki pływające bardziej przypominają obiekty muzealne. Obecnie Polska dysponuje 39 okrętami bojowymi ze średnią wieku ponad 33 lat. Najbardziej zawyżają ją jednostki podwodne, z których cztery mają nawet ponad 50 lat.
Żeby było co świętować
Dlatego, choć pomysł związany z tym australijskim zakupem od razu znalazł się w ogniu krytyki, gdzieś na styku tych interesów polsko-australijskich może dojść do jego sfinalizowania. Zgodnie z zapowiedziami MON decyzja w tej sprawie może zapaść do końca tego roku. W ocenie Wojciecha Łuczaka może właśnie ze względów propagandowych tak to się zakończy.
- Tak, by 11 listopada zaciągnąć na tych fregatach polską banderę. Nasi marynarze czekają na cokolwiek nowszego od tego, na czym pływają, dlatego oczywiście wezmą to co dają. Jednak realnie myślący i liczący pieniądze politycy powinni wziąć pod uwagę wszelkie aspekty, o których przy tym zakupie w ogóle się nie pisze i nie mówi - stwierdza WP money Łuczak.
O czym zatem nie mówią nam przedstawiciele Ministerstwa Obrony? Przede wszystkim o tym, że ze względu na koszty posiadanie kilku różnych typów rakiet do tego samego celu, czyli zwalczania okrętów, jest nieopłacalne. Niestety, do czasu opublikowania tego artykułu MON nie odpowiedziało nam, czy w przypadku tego zakupu analizowano ten wątek.
- Obecnie na naszych okrętach mamy szwedzkie rakiety typu RBS-15. Z kolei w Nadbrzeżnych Dywizjonach Rakietowych mamy norweskie pociski przeciwokrętowe Kongsberg NSM. A na tych australijskich okrętach są wyrzutnie amerykańskich rakiet typu Harpoon - mówi komandor Dura.
Oznacza to, że do istniejących dwóch typów dołączyłby kolejny, a nawet dwa, bo jak się okazuje na australijskich okrętach jest jeszcze wyrzutnia rakiet woda-powietrze Evolved Sea Sparrow, których polskie wojsko w ogóle nie ma. Oznaczałoby to bardzo wysokie koszty eksploatacji tych okrętów i stoi to w sprzeczności z zakupami nowocześniejszych rakiet RBS-15 i NSM.
Więcej kupujesz, mniej płacisz
- Wszędzie na świecie zmierza się do używania jednego typu pocisków. Wszystko dlatego, że u jednego dostawcy kupujemy serwis, oprzyrządowanie, materiały eksploatacyjne i organizujemy jeden łańcuch logistyczny dla dostaw. W tym przypadku byłoby to zwielokrotnione, co jest koszmarnie kosztowne - przekonuje Wojciech Łuczak.
Jak bardzo zwiększyłoby to wydatki naszej Marynarki Wojennej? Ekspert nie chce tego dokładnie szacować, ale wystarczy spojrzeć na ostatnie zamówienia na Harpoony, by powiedzieć, jak znaczące różnice daje skala zamówienia.
Przy zamówieniu 20 tych rakiet zapłacić trzeba za nie 93 mln dol.(4,65 mln za sztukę), przy zakupie 51 już 207 mln dol. (4,05 mln za sztukę). Tymczasem mając po kilka typów uzbrojenia dla marynarki, nie będziemy dokonywać dużych zakupów. Będziemy skazani na dokupowanie po kilka sztuk.
Ponadto droższe będzie zapewnienie dostaw, szkolenie i serwisowanie uzbrojenia. - Jeżeli w przedsiębiorstwie mamy samochody różnych marek, to koszt ich serwisowania ogromnie się zwiększa. Tymczasem przy jednej marce możemy negocjować bardzo korzystne porozumienie z jednym producentem i liczyć oszczędności z tego tytułu - mówi Łuczak.
Dobrym przykładem na kłopoty z użytkowaniem sprzętu wojskowego od różnych producentów są dwa okręty Pułaski i Kościuszko, które otrzymaliśmy od Amerykanów. Używane na nich śmigłowce Kaman Seasprite są prawdziwym utrapieniem dla mechaników. Problem w tym, że jak się tylko coś w nich popsuje, to z naprawą czekać trzeba bardzo długo.
Najbliższy skład drobnych części jest w Egipcie, a z poważniejszymi naprawami czekać trzeba na wsparcie serwisu z USA. Takie uciążliwości trenujemy też na przykładzie naszych sił pancernych, gdzie mamy dwa typy czołgów: polskie PT-91 i niemieckie Leopardy. Oczywiście wszystko w nich jest inne począwszy od silników, a na uzbrojeniu i amunicji skończywszy.
Polska wojskowym złomiarzem Europy?
Podobnie rzecz wygląda ze szkoleniami, które też nie są tanie. W przypadku każdej z rakiet i typów uzbrojenia potrzebne są oddzielne, co też uszczuplać będzie kasę sił zbrojnych. To jeszcze nie wszystko. - Nie wiemy dokładnie, jakimi sumami dysponuje obecnie MON. Resort nie chce się dzielić takimi informacjami. Oczywiście jeżeli nie ma wystarczająco dużo pieniędzy na zakupy, to możemy się ratować takimi używkami, ale tym samym położymy nasze stocznie - przekonuje komandor Dura.
Ekspert dodaje, że jeżeli dojdzie do tego zakupu, to z dużym prawdopodobieństwem kupimy też używane okręty podwodne i staniemy się złomiarzem Europy. W jego ocenie przesunie to także w czasie programy budowy nowoczesnych okrętów w programach „Miecznik” i „Czapla”.
Jak już pisaliśmy w WP money, w ich ramach PGZ wraz z polskimi stoczniami może dostać szansę dostarczenia marynarce sześciu okrętów: trzech obrony wybrzeża ("Miecznik") i trzech patrolowych z funkcją zwalczania min ("Czapla").
W listopadzie 2016 r. Polska Grupa Zbrojeniowa podpisała nawet ramową umowę o współpracy z firmą Rolls-Royce, produkującą bardzo zaawansowane silniki okrętowe. Porozumienie znacząco wzmocniło możliwości produkcyjne naszej zbrojeniówki. Pytanie tylko, czy znajdą się pieniądze na realizacje tych programów.
Plan modernizacji armii zakłada do 2022 r. wydanie 13 mld zł na zakupy dla marynarki. W tym jednak co najmniej 10 mld zł może pochłonąć zakup okrętów podwodnych (jeśli będą nowe). Pytanie więc, czy zakup dwóch australijskich jednostek po - jak szacował Michał Jach z PiS - około 700 mln dol. (blisko 4 mld zł) każda pozwoli na realizacje wspomnianych programów?
- Według moich informacji Australijczycy policzą sobie za sztukę do 750 mln, ale dolarów australijskich (2,2 mld zł). To jednak wciąż olbrzymie pieniądze i zamknie to drogę finansową do budowy nowoczesnych konstrukcji. Załatamy tym samym dziurę starym sprzętem i przez to zabraknie nam na nowy - wyjaśnia Łuczak.
Warto też pamiętać, że stary okręt jest znacznie droższy w eksploatacji od nowego. Również ze względu na napęd. Nowe jednostki wybudowane we współpracy z firmą Rolls-Royce byłby dużo tańsze w użytkowaniu.
- Również z tego powodu Australijczycy chcą się ich pozbyć. Jeszcze kilka lat temu podczas ćwiczeń na Pacyfiku wychwalali te okręty mówiąc, że po modernizacji uzbrojenia są najlepsze w swojej klasie. Rzecz jednak w tym, że okręt to tylko platforma, na której zmienić można uzbrojenie na nowoczesne, ale dalej jest on drogi w eksploatacji - dodaje Wojciech Łuczak.
Co proponują Australijczycy?
Wojskowi z antypodów chcą nam sprzedać dwie fregaty typu Adelaide HMAS Melbourne i HMAS Newcastle, które powstały na przełomie lat 80. i 90. W gruncie rzeczy są to dość mocno zmienione fregaty amerykańskie typu Oliver Hazard Perry. Dokładnie takie są na stanie naszej marynarki. To otrzymane od USA Kościuszko i Pułaski. Jak jest różnica między australijskimi okrętami, a naszymi? Fregaty z antypodów są już po modernizacji oraz posiadają nowocześniejsze uzbrojenie i inne niż te, które mają amerykańskie jednostki.