Spiralę zdarzeń, która może skończyć się wojną handlową, zapoczątkował prezydent Stanów Zjednoczonych Donald Trump. Zdecydował o wprowadzeniu ceł na sprowadzane do USA aluminium i stal. Na odpowiedź nie trzeba było długo czekać. Zapowiedziały ją nie tylko Chiny, które najmocniej odczują blokadę, ale także Unia Europejska czy Kanada. Szybko okazało się, że poza Pekinem niemal każda światowa stolica może liczyć na ulgowe traktowanie.
I choć pomysł Trumpa na pierwszy rzut oka wygląda jedynie na straszak, to głos postanowiła zabrać szefowa Międzynarodowego Funduszu Walutowego Christine Lagarde. Ostrzegła, że ograniczanie wolnego handlu może negatywnie wpłynąć na perspektywę globalnego wzrostu gospodarczego szacowanego na niewidziane od dawna 3,9 proc. - On musi zostać utrzymany. Nie chcemy wracać do tego przeciętnego, który widzieliśmy w poprzednich latach. W tym celu rządy i polityczni decydenci muszą wdrażać wolnorynkowe reformy - mówiła. - Jest słonecznie, ale trzeba naprawić dach, bo pojawiają się chmury - obrazowo tłumaczyła.
Jako największe zagrożenia wskazywała gigantyczne zadłużenie, które sięga 229 proc. światowego PKB, a długi publiczne rządów są najwyższe od zakończenia II wojny światowej. Drugim z zagrożeń są właśnie jednostronne decyzje uderzające w wolny handel. - Działania protekcjonistyczne widzieliśmy w ostatnich 3 latach. Oczywiście są problemy z własnością intelektualną czy wspieraniem firm przez państwa, ale one muszą być przedyskutowane wspólnie. Odpowiedzią jest wolny handel - przekonywała Lagarde i tłumaczyła, że przecież prywatny biznes działają ponad granicami.
- Historia pokazuje że jednostronne bariery handlowe, takie jak cła, są nieefektywnym narzędziem - dodała. W jej ocenie wojna handlowa na linii Pekin - Waszyngton "wpłynie nie tylko na te dwa państwa, ale całą globalną gospodarkę".