Zamach mający na celu pozbawienie twórców i naukowców 50 procentowych kosztów uzyskania dochodów właściwie ilustruje tezę, że w polskiej polityce białe może być czarne, prawe może być lewe, programy przedwyborcze należą do gatunku science fiction, zaś polityków nie należy traktować serio, a już broń Boże uznawać ich za ludzi honoru.
Zyta Gilowska, która uderzając w kręgi inteligenckie wywołała największą burzę medialną od czasu listy Wildsteina, wywodzi się poglądowo z Platformy Obywatelskiej, która natychmiast ostro zaprotestowała przeciwko pomysłom swojej koleżanki. Pani minister finansów przekonała do swojej koncepcji rząd wywodzący się w większości z PiS-u, lecz za chwilę okazało się, że PiS właściwie wcale nie chce zadzierać z artystami, dziennikarzami i profesorami. Zyta Gilowska na pewno nie jest sympatyczką postkomunistycznej lewicy, tymczasem jej zagranie to czysta powtórka z Grzegorza Kołodki, który przynajmniej nie ukrywał w jakiej części ciała ma pismaków.
Kto dziś jest bezkrytycznym zwolennikiem rozwiązania kwestii inteligenckiej według metody pani profesor? Uśmiechnięty premier Kazimierz Marcinkiewcz. A kto przed trzema laty był największym przeciwnikiem takiego rozwiązania, tyle że lansowanego wówczas przez Jerzego Hausnera z SLD? Też Kazimierz Marcinkiewicz. Szeregowy poseł PiS grzmiał wtedy do mikrofonów o zamachu na ostatni przywilej ludzi pracujących głowami. Czyżby schizofrenia polityczna elit rządzących Polską stawała się już chorobą zawodową?
W naszej globalnej wiosce bez trudu można znaleźć przedwyborczy program PiS. Spróbujcie państwo wskazać w nim choćby jedno słowo sugerujące, że zwycięzcy potraktują inteligencję bronią Gilowskiej. Jest natomiast, o czym większość wyborców chyba już nie pamięta, parędziesiąt pięknych i szybko zapomnianych obietnic. Wychodzi na to, że PiS, podobnie jak przedtem SLD, specjalizuje się w programach, których nie zamierza realizować oraz w realizacjach, o jakich przed wyborami nikt nie słyszał. Gdyby partia Kaczyńskich uprzedziła, że po zwycięstwie – trawestując Wyspiańskiego – walnie inteligentów w mordę, to dzisiaj znajdowałaby się w opozycji. Spora część inteligencji poparła ją przecież, nie przypuszczając, że wpuszcza pod swój dach trojańskiego konia, który najpierw parsknął łże-elitami, zaś teraz zaczął się dobierać do portfeli.
No ale do gry wchodzi Lech Kaczyński, który po raz pierwszy chce się pokazać jako prezydent wszystkich Polaków, i zapowiada, żeby PiS wrzucił do kosza projekt ustawy antyinteligenckiej, ponieważ on ją i tak zawetuje. Możliwy jest zatem następujący rozwój sytuacji. Zyta Gilowska zostanie uznana za piątą kolumnę PO w rządzie, następnie premier Marcinkiewicz straci fotel, a szefem rządu zostanie Jarosław Kaczyński. Spadający słupek poparcia dla PiS i prezydenta pójdzie natychmiast w górę, co będzie wyrazem wdzięczności artystów, dziennikarzy i naukowców dla braci Kaczyńskich.
I o to właśnie chodziło. To odpowiedź dla tych, którzy w ostatnich dniach pytają, czy najważniejsi w Polsce braciszkowie nie mogą wcześniej ustalać stanowisk, zamiast bić publicznie pianę. Nie mogą. Wówczas bowiem zajmowaliby się działaniem na rzecz społeczeństwa, a nie polityką.