Polskie gminy za mały nacisk kładą na rozwój turystyki. Zarówno na szczeblu centralnym w Warszawie jak i na samorządowym brakuje zrozumienia, że inwestycje w turystykę dla wielu regionów są jedyną szansą na rozwój gospodarczy i podniesienie ogólnego poziomu życia mieszkańców.
W ostatnich dwóch - trzech latach tylko nieznaczna część funduszy unijnych przeznaczonych na finansowanie regionalnych projektów została spożytkowana na inwestycje przyciągające turystów. Wina leży w znacznej mierze po stronie ekipy Leszka Millera, która miała decydujący wpływ na rozdział środków unijnych przyznanych Polsce na pierwsze lata po przystąpieniu do UE. Już teraz widać, że podobne błędy popełnia obecna koalicja. Świadczą o tym proporcje nakładów ze środków unijnych, jakie przewiduje plan przyjęty na lata 2007-2013.
Wśród lokalnych polityków, samorządowców i urzędników często pokutuje przeświadczenie, że pieniądze pozyskiwane od 2004 r. z Brukseli powinny być przeznaczane w pierwszej kolejności na inwestycje w infrastrukturę drogową i wodno-kanalizacyjną.
Takie podejście wynika często z nieumiejętności trafnego określenia tożsamości gminy przez jej włodarzy. Jedną z pierwszych gmin polskich, które dokonały trafnej identyfikacji swojej tożsamości i związanych z nią celów strategicznych, były podwrocławskie Kobierzyce. Nieżyjący już były działacza Solidarności i pierwszy po upadku komunizmu wójt Kobierzyc Witold Chomicz okazał się prawdziwym wizjonerem, jakiego kojarzącej się wcześniej jedynie z uprawą buraka cukrowego gminie pozazdrościć mogłaby niejedna aglomeracja. W Kobierzycach samorządowcy już w połowie lat 90. zrozumieli, jaką perspektywę otwiera przed lokalną społecznością posiadanie na własnym terenie skrzyżowania międzynarodowych dróg północ-południe i wschód-zachód. Gmina zainwestowała w gospodarkę gruntami przekonując skutecznie ówczesną Agencję Własności Rolnej Skarbu Państwa do odrolnienia skupionej ziemi. Grunty zostały następnie sprzedane zagranicznym inwestorom, którym lokalizacja obok węzła autostrady i dróg międzynarodowych była jak
najbardziej na rękę. Do zbudowanych w latach 90. fabryk Cargilla i Cadbury Schweppes wkrótce dołączy potężna fabryka monitorów ciekłokrystalicznych koreańskiej spółki LG i Philipsa, największa dotychczas inwestycja zagraniczna w Polsce. Wraz z całym łańcuchem towarzyszących inwestycji oznacza to stworzenie tysięcy miejsc pracy, nie tylko dla okolicznych mieszkańców.
Cóż, nie każda gmina jednak ma tak atrakcyjne dla inwestorów zagranicznych położenie jak Kobierzyce. Inne samorządy muszą gdzie indziej upatrywać swych szans. Taka np. Bystrzyca Kłodzka, malownicze miasteczko w Kotlinie Kłodzkiej, już dawno powinna postawić na odnowienie setek zabytkowych kamieniczek i średniowiecznych murów miejskich z bramami i basztami. Położone na wysokiej skarpie nad Nysą Kłodzką miasteczko z mnóstwem malowniczych zaułków wśród krętych uliczek i jedynym w swoim rodzaju Muzeum Filumenistycznym przy założonych w XIX w. zakładach zapałczanych mogłoby śmiało konkurować z podobnie zachowanymi w całości dawnymi miasteczkami Francji i Włoch. Bystrzyca niczym nie ustępuje zabytkowym miejscowościom w odwiedzanych chętniej przez turystów Czechach. Miasto jednak na pierwszy rzut oka zdradza brak dobrego gospodarza, który potrafiłby zainwestować w rewitalizację atrakcyjnej substancji historycznej. Problem nie dotyczy niestety jednej Bystrzycy, lecz jest powszechny. Wiąże się z pasywnością lub
nieefektywnością w sięganiu do dostępnych źródeł finansowania.
Polscy samorządowcy generalnie boją się korzystania z instrumentów finansowych. Gminy niechętnie zaciągają kredyty. Czują też rezerwę wobec obligacji komunalnych, a jeśli już decydują się na ich emisję, to po to, żeby sfinansować inwestycje w infrastrukturę.
Nie ma jeszcze w Polsce na poziomie lokalnym menedżerów komunalnych, którzy umieli najpierw sami zrozumieć, a następnie wytłumaczyć swym społecznością, że budowa kolejnej szkoły czy szpitala lub remont paru kilometrów dziurawej drogi, to nie jedyne możliwości sensownego spożytkowania pieniędzy należnych polskim gminom z tytułu członkostwa naszego kraju w UE. Inwestycja w stworzenie z Paczkowa, Bystrzycy Kłodzkiej czy pomorskiego Chełmna polskiego Carcasonne miałaby szansę okazać się trafieniem w dziesiątkę. Zwłaszcza, że udział dopłat unijnych w projektach rewitalizacji zabytkowych zespołów miejskich może sięgać w niektórych wypadkach nawet 85 proc.
Dopóki nie znajdzie się w Polsce odważny i światły burmistrz-menedżer, który zrealizuje umiejętnie taki projekt, zarażając przykładem władze innych podobnych miast i miasteczek, dopóty turystyka w Polsce będzie kuleć. W dalszym ciągu zachodni i niezachodni turyści pozostawiać będą u nas proporcjonalnie mniej dewiz niż w Czechach czy na Węgrzech kojarząc nasz kraj jedynie z szacownymi, lecz wyświechtanymi już nieco atrakcjami jak Kraków, Zakopane, Białowieża, Żelazowa Wola czy Kazimierz nad Wisłą. Idę o zakład, że identyczną lub zbliżoną do powyższej listę atrakcji turystycznych własnej ojczyzny wymieniłby też statystyczny Polak, gdyby go o to zapytać w ankiecie. Pominie przy tym, przekonany, że są małowartościowe, największe skarby swego regionu, które dobrze wypromowane mogłyby jak magnes przyciągać pieniądze z zewnątrz.
Autor jest dziennikarzem tygodnika Wprost