A wystarczy podstawowa wiedza z arytmetyki, by wyliczyć, że nawet niedzielni kierowcy dopłacą do paliwa przynajmniej 42 zł rocznie.
Wygląda na to, że rząd PiS wymyślił formułę, której nie znają ekonomiści. Czyli podatek od produktu, który nie ma wpływu na jego cenę. Bo jak inaczej rozumieć deklaracje Ministerstwa Energii, że obłożenie paliw silnikowych opłatą emisyjną "nie powinno skutkować bezpośrednim wzrostem cen paliw dla klientów detalicznych"?
Przypomnijmy. Rząd chce wprowadzić nową opłatę doliczaną do każdego litra benzyny i oleju napędowego. Wyniesie ona 80 zł od 1000 litrów benzyny i oleju napędowego wprowadzanych na polski rynek. Czyli, mówiąc prościej, 8 groszy netto na każdym litrze. Pieniądze mają zasilić nowy twór, zwany Funduszem Niskoemisyjnego Transportu.
Po co to wszystko? Pieniądze mają iść na walkę ze smogiem, czy rozwój pojazdów napędzanych energią elektryczną.
Kto zapłaci więcej
Projekt odpowiedniej ustawy objawił się nagle. Informowaliśmy o nim we wtorek, a już tego samego dnia przyjął go Komitet Stały Rady Ministrów. W założeniu nowa opłata ma wejść w życie od początku przyszłego roku.
Wyliczyliśmy w money.pl, jak nowy podatek wpłynie na portfel przeciętnego Polaka. Przyjmijmy, że jeździ on Oplem Astrą. Dlaczego akurat ten model? Bo Polacy wyraźnie mają do niego sentyment. Otwiera zestawienia najpopularniejszych aut w kraju i jest przebojem serwisów aukcyjnych. Astra pali około 7 litrów paliwa na 100 kilometrów.
Ale kierowca kierowcy nierówny. Jedni jeżdżą tylko na zakupy i do kościoła, drudzy codziennie, a jeszcze dla innych auto to narzędzie pracy i niemal w nim mieszkają. Dlatego uwzględniliśmy przy wyliczeniach kilometry, które każdy z nich nabija rocznie na licznik.
Rząd zaklina rzeczywistość
Jednak rząd przekonuje, że drożej nie będzie. Z zapewnieniami, że ceny nie wzrosną ruszyły też kontrolowane przez państwo koncerny paliwowe: Orlen i Lotos. Płocki koncern wydał nawet komunikat w tej sprawie. - Analizujemy sytuację w kontekście wszystkich uwarunkowań makroekonomicznych i rynkowych i dzisiaj co do zasady zyskujemy przekonanie, że wprowadzenie opłaty emisyjnej nie będzie skutkować wzrostem cen dla naszych klientów detalicznych - mówi cytowany w nim Zbigniew Leszczyński, członek zarządu ds. sprzedaży PKN Orlen.
- Ta opłata jest tak marginalna, że mamy odwagę wziąć ją na siebie - zadeklarował z kolei prezes Lotosu Marcin Jastrzębski.
Jednak paliwo w Polsce sprzedają nie tylko Orlen i Lotos. Pozostałe koncerny na razie nie spieszą się tak z zapewnieniami. Sceptyczni są eksperci.
- Zaproponowane w projekcie rozwiązanie dotyczące opłaty emisyjnej może niestety odbić się na kieszeni tankujących - uważa analityk e-petrol.pl dr Jakub Bogucki. - Wprawdzie obowiązek uiszczenia opłaty dotyczy producentów i importerów paliw, ale koszt ponoszony nie będzie musiał być przez nich finansowany i ostatecznie może wiązać się podwyższeniem ceny dla odbiorcy ostatecznego, czyli kierowcy - dodaje.
Skąd to przekonywanie, że nowy podatek nie spowoduje wzrostu cen na stacjach? Może dlatego, że nakładanie jakichkolwiek nowych podatków na benzynę czy olej napędowy to bardzo niepopularna decyzja. Już teraz w cenie paliwa ponad połowa to podatki. Ponad jedna trzecia ostatecznej ceny to akcyza, niemal jedna piąta - VAT. To tego doliczmy już obowiązującą opłatę paliwową, z której wpływy mają iść na budowę dróg. I jeszcze kilkuprocentowa marża. Gdybyśmy płacili za paliwo jak w hurcie, cena wynosiłaby około 40 proc. obecnej.
O tym, jak niepopularne jest majstrowanie przy cenie paliwa rząd PiS przekonał się już dwa lata temu. Wiceminister infrastruktury Jerzy Szmit zapowiedział wówczas, że są plany podniesienia opłaty paliwowej. Przedstawił nawet wyliczenia, ile rząd chce z niej zebrać. Minęło kilka godzin, a przełożony Szmita minister infrastruktury Andrzej Adamczyk zapewniał, że takich planów nie ma. Choć na konferencji, gdzie padły słowa o podniesieniu opłaty, stał tuż obok Szmita i nie prostował jego wypowiedzi.
Ostatecznie przemówił prezes PiS Jarosław Kaczyński i cały pomysł poniesienia opłaty trafił do kosza.