O wiarygodności politycznych zapowiedzi dotyczących budowy elektrowni jądrowej świadczy fakt, że słyszymy je przynajmniej raz na kilka miesięcy. Jeszcze w 2009 r. będący u władzy politycy Platformy Obywatelskiej przekonywali, że energia atomowa wytwarzana w Polsce jest priorytetem rządu (pojawiła się nawet w oficjalnym rządowym dokumencie – red.). Przez kilka lat niewiele się wydarzyło – kierunkową decyzję podjęto w 2012 r., ale przez kolejne lata niewiele się w temacie działo.
Po dojściu PiS do władzy perspektywa się zmieniła - powstało Ministerstwo Energii, ale pierwsze dwa lata rządów nie przyniosły przełomu. Przyniosły chaos informacyjny. Wystarczy wspomnieć, że w grudniu ubiegłego roku zapowiadano, iż decyzja ws. budowy zapadnie w styczniu tego roku, w styczniu informowano, iż bloki atomowe będą budowane, choć z zastrzeżeniem, że decyzja zostanie podjęta do końca pierwszej połowy roku. Można było się się zgubić w gąszczu tych sprzecznych informacji. Za światełko w tunelu uznano dopiero zapowiedź połączenia Orlenu z Lotosem. Gigant energetyczny może zostać wykorzystany do zbudowania elektrowni.
Kilka tygodni później szef resortu energii podał nową datę podjęcia ostatecznej decyzji o realizacji projektu. - W tym miesiącu, mam nadzieję, rozstrzygnie się sprawa budowy elektrowni jądrowej - z tego względu, że jest zeroemisyjna i najnowsze technologie są bezpieczne. Wszystkie nasze badania wskazują, że w tym kierunku powinniśmy podążać - powiedział Krzysztof Tchórzewski podczas konferencji XXV Welconomy w Toruniu. Deklaracja wydaje się jasna, ale jeśli spojrzymy na przytoczone wcześniej zapowiedzi i obietnice, perspektywa się zmienia.
Za główny argument przemawiający za inwestycją w technologię jądrową minister energii wskazał jej niskoemisyjność oraz unijne wymogi środowiskowe. Jak wyjaśnił, brak elektrowni może oznaczać nawet dwukrotny wzrost cen prądu dla jego odbiorców.