- Pokazane do tej pory projekty podatku od obrotu wskazują na brak znajomości specyfiki handlu i rynku detalicznego - mówi money.pl szef Grupy Muszkieterów Patrick Renault. Jego zdaniem nowy podatek doprowadzi tylko do wzmocnienia największych sieci. Renault stwierdza też, że polski rynek handlowy jest tak rozregulowany i chaotycznie zorganizowany, że w najbliższych czasach czeka nas fala spektakularnych bankructw.
Sebastian Ogórek, money.pl: Jak wygląda opodatkowanie sklepów we Francji?
*Patrick Renault, prezes Grupy Muszkieterów: *Przede wszystkim mamy tam bardzo dużo podatków. Są to daniny nałożone na sklepy w zależności od ich powierzchni i obejmują one również stacje paliw. Nie są to podatki związane z obrotem, więc nie odnoszą się bezpośrednio do rentowności sklepu. Mamy też inne podatki lokalne, porozumienia, jak również mieliśmy ograniczenia ustawowe w postaci ustawy Gallanda.
Czego ona dotyczyła?
Miała ona chronić drobnych przedsiębiorców i handlowców. Przepisy, które obowiązywały do 2008 r., zakazywały stosowania tzw. opłat półkowych. Doprowadziły do tego, że większość dużych sieci handlowych wprowadziła programy lojalnościowe dla swoich klientów.
Podstawa to dziś tzw. podatek Tascom, który nałożony jest stricte na duże sieci handlowe i odnosi się do powierzchni sklepów. Jego poprzednikiem był tzw. podatek od mięsa, ale został on zakwestionowany przez Komisję Europejską. W konsekwencji powstał Tascom, będący daniną zupełnie inną niż podatek handlowy, który planowany jest w Polsce. Jest on naliczany od powierzchni i dotyczy jedynie dużych placówek.
Jaki był powód wprowadzenia tego typu podatku?
Początkowo tzw. podatek od mięsa miał pomóc lokalnie działającym zakładom masarskim i rzeźnikom. Później rozszerzono go na innych rzemieślników oraz ogólnie na drobny handel.
Udało się obronić drobny handel?
Z pewnością udało się utrzymać małe sklepy w centrach dużych miast. To efekt świadomej i długofalowej polityki, gdyż we Francji rynek handlowy regulowany jest dużo większym stopniu niż w Polsce. Na przykład postawienie hipermarketu o powierzchni powyżej 1200 mkw. jest regulowane ustawą Royera i do takiej inwestycji potrzebne są specjalne zezwolenia. A to oznacza, że każdy metr kwadratowy takiej powierzchni jest później maksymalnie wykorzystywany, jeśli chodzi o sprzedaż.
W Polsce takiej presji nie ma, bo nie potrzeba specjalnych zezwoleń na budowę większych obiektów. Większa sprzedaż z metra kwadratowego spowodowała, że nawet wprowadzenie podatku od powierzchni nie było we Francji aż tak uciążliwe - sklepy i tak musiały już dużo wcześniej maksymalizować swoje obroty. Warto dodać, że między innymi z tego powodu rentowność sklepów polskich i francuskich obecnie jest na zupełnie innych poziomach.
Pytanie, czy te wszystkie przepisy rzeczywiście pomogły drobnym przedsiębiorcom i sklepikarzom?
Jak już wcześniej wspomniałem bez wątpienia w centrach miast dało to pewnego rodzaju ochronę dla małych firm. Trzeba jednak pamiętać, że wielka dystrybucja i supermarkety pojawiły się we Francji ponad 60 lat temu, więc rynek - w tym małe sklepy i lokalni dostawcy - miał dużo czasu na ukształtowanie się.
Jest też jeszcze jedna podstawowa różnica między Francją a Polską. To kwestia kultury jedzenia, która we Francji jest mocno rozwinięta i zakorzeniona w tożsamości narodowej oraz w sposobie życia.
Jestem przekonany, że te podstawowe różnice na rynku spożywczym sprawiają, że we Francji potrzebne były dodatkowe regulacje. Nie oznacza to jednak, że nie ma u nas miast, w których centra są dziś praktycznie puste, jeśli chodzi o mały, lokalny handel.
W Polsce mamy w tej chwili wojnę cenową. Sieci walczą między sobą na promocje. Pana zdaniem ta wojna na wyniszczenie i coraz mniejsze marże to efekt właśnie braku regulacji w naszym kraju? Już dziś są miasta mające kilkanaście tysięcy mieszkańców i kilka supermarketów czy dyskontów.
Trudno nie zgodzić się z tak postawioną tezą, zwłaszcza biorąc pod uwagę doświadczenia francuskie. Wspomniana przeze mnie wcześniej ustawa Royera wprowadziła specjalne komisje departamentalne zwane CDEC, a dziś CDAC, dodatkowe pozwolenia oraz wieloetapowe procesy przyznawania zgód na postawienie sklepu. Te przepisy pozwoliły uniknąć sytuacji, w której mielibyśmy za dużo sklepów wielkopowierzchniowych. To jest duża korzyść z wprowadzenia tych regulacji we Francji.
W Polsce te kwestie traktowane są dużo bardziej liberalnie. Może to doprowadzić do sytuacji, w której rynek nie będzie w stanie utrzymać wszystkich sklepów. To oznacza, że w perspektywie długoterminowej handel detaliczny będzie musiał znaleźć równowagę. Najprawdopodobniej dojdzie do restrukturyzacji niektórych sieci, a część placówek w najtrudniejszej sytuacji czeka konsolidacja lub likwidacja. Liderem jest obecnie Biedronka, ale nawet i ona zaczęła już zamykać pierwsze placówki.
Na razie mamy jednak do czynienia z niebywałym wyścigiem - każdy chce pozyskać jak najwięcej udziałów w rynku.
Przyjdzie taki moment, że to się skończy. Dopóki otoczenie rynkowe jest pozytywne, gospodarka i dochody konsumentów rosną, to wszystko sprzyja handlowi. Kiedy jednak te trendy zaczną wyhamowywać, zobaczymy, jaka jest faktyczna kondycja poszczególnych graczy. Ci, którzy będą poniżej pewnego progu rentowności, nie będą w stanie kontynuować działalności.
Czeka nas zamykanie sklepów i wychodzenie sieci handlowych z Polski?
Tak sądzę. Wystarczy popatrzeć na obecną strukturę rynku, który mimo obecności kilku dużych sieci, jest nadal mocno rozdrobniony w porównaniu do sytuacji w Europie Zachodniej.
Dla państwa to dobra informacja, że rynek się oczyści? Czy wolałby pan jednak rozwiązania francuskie i większe regulacje w sferze handlu?
O systemowych uregulowaniach można było rozmawiać w latach 90., kiedy to rynek handlu detalicznego dopiero się rodził. Warto podkreślić, że we Francji ustawa Royera weszła w życie w latach 70. Jeśli w najbliższym czasie podobne przepisy zostałyby wprowadzone w Polsce, to jest prawdopodobne, że mogłoby to przystopować rozwój sieci.
Co można wobec tego zrobić, by naprawić sytuację na polskim rynku handlowym?
Można to uregulować, ale niekoniecznie za pomocą centralnie tworzonych i wprowadzanych na cały kraj ustaw. O wiele lepszym narzędziem byłyby w tym wypadku miejscowe plany zagospodarowania przestrzennego. Powinny być one dostosowane do rozwoju poszczególnych miast, ich demografii, liczby i kondycji firm działających na danym obszarze itp. Moim zdaniem w interesie samorządów nie leży otwieranie kilkunastu konkurujących ze sobą sklepów wielkopowierzchniowych czy centrów handlowych w samym środku miasta czy nawet w obrębie całej aglomeracji. Potrzeba tu rozwagi i umiejętnego planowania.
Trzeba zrównoważyć interesy tych klientów, którzy chcą robić zakupy w supermarkecie, z tymi, którzy wolą zaopatrywać się w mniejszych placówkach, np. w centrum. Trzeba pamiętać, że istotnym czynnikiem tworzącym miasto jest tętniące życiem śródmieście z małymi sklepami zaopatrującymi się u lokalnych dostawców w towar często niedostępny w sklepach wielkopowierzchniowych. Warto podkreślić, że mały i średni lokalny biznes zawsze wspiera też lokalne społeczności, prowadząc działania charytatywne czy sponsoring imprez kulturalnych. Na rynku powinny zatem funkcjonować obydwa modele handlowe.
Pana zdaniem nowy podatek handlowy, nad którym cały czas jeszcze pracuje rząd, będzie miał charakter równoważący te dwa światy czy jego główny cel to fiskalizm?
Pokazane do tej pory projekty podatku od obrotu wskazują na brak znajomości specyfiki handlu i rynku detalicznego. Z powodu m.in. deflacji oraz agresywnej wojny cenowej i wszechobecnych promocji, sektor ten wykazuje się bardzo niską rentownością, niejednokrotnie balansując na granicy opłacalności.
Jako sieć supermarketów mamy duże przychody, ale sam zysk jest niewielki i często rentowność nie przekracza nawet kilku procent. Jeśli teraz nakładamy na to podatek, to końcowy wynik finansowy nie może być inny niż ujemny. Podatek od handlu detalicznego powinien być przede wszystkim równy dla wszystkich podmiotów działających na rynku. Dlatego moim zdaniem dla rządu lepiej byłoby działać na poziomie VAT. To podatek "egalitarny", który w równym stopniu dotyczy każdego przedsiębiorcy.
Jednak rząd chce podatku handlowego, bo uważa, że zagraniczne sieci handlowe nie płaciły u nas podatku dochodowego. Ma to być swoistego rodzaju kara.
Proszę pamiętać, że nawet w Grupie Muszkieterów mamy tylko i wyłącznie polskie firmy. Każdy sklep działa jako osobna spółka, której 90 proc. udziałów należy do polskich przedsiębiorców. Nie konsolidujemy przychodów wszystkich placówek w Europie, więc płacimy podatki w poszczególnych krajach.
Powtórzę, że rentowność w tym sektorze jest na bardzo niskim poziomie, stąd też argument, że CIT jest niewspółmiernie niski do osiąganych przychodów, wydaje mi się co najmniej dyskusyjny. Nawet jeśli wpływy z tego podatku są relatywnie niskie, to nie zmienia to faktu, że sieci zatrudniają bardzo dużo ludzi. Kara w postaci tego podatku będzie więc bronią obosieczną, bo skutkiem, którego nie przewidział ustawodawca, może być wzrost bezrobocia i wyższe ceny dla konsumentów.
Dlaczego sądzi pan, że to się musi odbić w tak negatywny sposób?
Zarządzający sklepami staną przed trudnym dylematem - podnieść ceny czy balansować na granicy rentowności. A jeśli już podniosą ceny, to prawdopodobnie spadnie sprzedaż, a to z kolei negatywnie odbije się na liczbie pracowników, których dany sklep będzie w stanie zatrudnić. Bilans wprowadzenia tego podatku nie będzie zatem pozytywny.
Jeśli w Polsce mamy budować równowagę na rynku handlu detalicznego poprzez podnoszenie podatku dla zagranicznych sieci handlowych, to nie jest to dobry pomysł. Zaproponowana przez rząd konstrukcja tego obciążenia może paradoksalnie im pomóc. Dlaczego? Problem ten jest odwrotnie proporcjonalny do skali działalności, czyli dla podmiotów mających największą liczbę sklepów, podatek będzie odczuwalny w najmniejszym stopniu. Dlatego też wprowadzanie w tej sytuacji kolejnego obciążenia może spowodować skutek odwrotny niż zakłada ustawodawca, czyli wzmocnienie pozycji największych sieci zagranicznych kosztem małych i średnich graczy.
Trzeba pamiętać, że część z tych pieniędzy wróci do handlowców. Cel fiskalny potrzebny jest by sfinansować program 500+. Jego beneficjenci gdzieś te pieniądze będą musieli wydać.
Na razie nie wiemy, jaka część tych pieniędzy zostanie przeznaczona na bieżącą konsumpcję, a jaka na inne cele. Uważam, że rodziny nie wykorzystają całości tych środków na zakup żywności. Sądzę, że część przeznaczą na usługi, np. na wypoczynek czy remonty w domach i mieszkaniach.
Rozumiem, że jednak branża handlowa i tak czeka na pierwsze przelewy w ramach programu 500+?
Oczywiście, tym bardziej, że to my mamy się przyczynić do jego sfinansowania.