Rząd zdecydował, że nie chce 1,5 mld zł od sieci handlowych. Uchwalanie podatku obrotowego przestało śmieszyć, a zaczęło przypominać farsę, w której Ministerstwo Finansów zdaje się robić wszystko, by nie dotrzymać obietnicy opodatkowania sklepów. Na razie skutecznie - pisze Sebastian Ogórek.
Z podatkiem bankowym poszło PiS jak z płatka. Przy podatku od sklepów coś się w Ministerstwie Finansów zacięło. Końca prac nie widać, jeden pomysł przebija absurdem poprzedni, słowem - podręcznikowy przykład tego, jak podatków uchwalać nie należy. Albo raczej - jak zniszczyć swój własny, całkiem sensowny pomysł.
Przypomnijmy: PiS sieci handlowe straszył podatkiem od hipermarketów – bo tak się pierwotnie nazywał – już kilka lat temu. Za każdym razem, gdy prezes Kaczyński jechał na forum do Krynicy, mówił o konieczności obłożenia sieci handlowych dodatkową daniną. Pomysł ściągnął zresztą od Samoobrony. I choć idea ma niezbyt ciekawe korzenie, to dla części polskich przedsiębiorców mogłaby dać niewielką, ale jednak szansę na walkę z rosnącymi na rynku potentatami handlowymi.
Mogłaby, tyle że uchwalanie podatku handlowego idzie PiS wyjątkowo opornie. W kampanii wyborczej w słynnej teczce premier Szydło najwyraźniej nie było żadnej ustawy, a przynajmniej nie tej o sklepach. Inaczej trudno sobie wyobrazić, że w pierwszej wersji podatek płacić miały jedynie sklepy mające ponad 250 mkw. powierzchni. Potem stwierdzono, że ten próg powinien wynieść jednak 400 mkw. A na koniec z kryterium w ogóle zrezygnowano. I wtedy pojawiły się problemy.
Najpierw Ministerstwo Finansów wypuściło projekt w takim stanie, że nawet w samym PiS zaczęto mówić, że w Sejmie posłowie partii rządzącej nie podniosą za nim ręki. Pomysł opodatkowania kurierów i sklepów zagranicznych na zawsze pozostanie ideą tak niedorzeczną, że doradcy podatkowi żartować będą z niego jeszcze przez lata. Jednocześnie projekt tak rozwścieczył drobny handel, któremu miał przecież pomóc, że pod Sejmem pierwszy raz w historii pojawili się sklepikarze z transparentami "pogrzeb polskiego handlu".
W międzyczasie odwołano jeszcze wiceministra Konrada Raczkowskiego, który za projekt odpowiadał. Oficjalnym powodem były jego kontrowersyjne wypowiedzi dotyczące upadłości banków. Nieoficjalnie mówiono na Świętokrzyskiej (przy tej ulicy mieści się budynek resortu - przyp. red.), że za dużo chciał zmieniać.
Po zmianach w ministerstwie prace jeszcze zwolniły. Dochodziło też do paradoksów, takich jak deklaracje o opodatkowaniu e-handlu. Wiceminister Janczyk mówił o zwolnieniu dla internetu, w tym samym dniu szef Komitetu Stałego Rady Ministrów Henryk Kowalczyk twierdził, że e-sklepy płacić będą. Ostatecznie wygrała opcja pierwsza. Choć wydaje się racjonalniejsza, to jednocześnie jest kolejnym powodem do ataków ze strony zagranicznego handlu, który mówi wprost - to dyskryminacja, łamanie przepisów unijnych a nawet Konstytucji RP.
Podczas tzw. konsultacji społecznych w Sejmie rząd po miesięcznych analizach przyszedł z nowym projektem założeń ustawy na... kartce papieru. Po półtoragodzinnej debacie zapisane na niej pomysły nie miały już żadnego znaczenia. Zmieniono wszystkie najważniejsze ustalenia. A na przykład Biedronka zaoszczędziła w tym czasie ok. 0,5 mld zł rocznie (więcej na ten temat tutaj)
.
Gdy już wydawało się, że rząd wyszedł z impasu, proponując podatek w opracowanej przez posła Abramowicza wersji z bardzo wysoką kwotą wolną (ok. 200 mln zł) i płaską stawką, nagle dorzucono do tego jeszcze jeden próg. Pomoże on wprawdzie średniej wielkości polskim sieciom, ale jednocześnie sprawi, że cały podatek stanie się niezgodny z prawem unijnym. Jak pisały "Wiadomości Handlowe", Komisja Europejska w korespondencji z UOKiK kilkukrotnie zaznaczała, że nie godzi się na żadną progresję.
A nawet jeśli przez kilka miesięcy czy rok podatek będzie obowiązywał, to w bardzo delikatnej wersji. Pierwotnie rząd chciał z niego mieć nawet 3 mld zł rocznie. Potem mówił o 2,5, ostatnio o 2 mld zł. W najnowszej Ocenie Skutków Regulacji kwota jest jeszcze mniejsza. W tym roku ma to być 500 mln zł, a potem już tylko 1,5 mld zł rocznie.
Skończy się więc zapewne tym, że zaraz po uchwaleniu handlowego zostanie on zaskarżony. Będzie obowiązywać kilka miesięcy, Komisja Europejska nakaże nam zmiany, a PiS będzie krzyczał, że "zła Unia broni interesów koncernów" i nie pozwala opodatkować, złych sklepów i pomóc tym polskim. Wszyscy będą więc zadowoleni: rząd spełni obietnicę i będzie miał wroga, a sklepy podatków nie zapłacą.
Wszystko więc wygląda tak, jakby realizując ten plan Ministerstwo Finansów po prostu paraliżowało prace nad podatkiem. Bankowy uchwalono w zaledwie dwa miesiące, opodatkowanie premii menadżerów zajęło kilka dni, nawet niezwykle skomplikowany projekt 500+ udało się załatwić w rekordowym tempie. Tymczasem 3 mld zł od sieci handlowych, czyli aż 1 proc. całych przychodów budżetowych, rząd nie chce zatwierdzić od trzech kwartałów. I niestety za nic nie potrafię zrozumieć dlaczego.