Jeszcze kilka lat temu wyjazd do Norwegii na kilka lat właściwie gwarantował dostatnie życie po powrocie do Polski. Odkąd wartość korony spadła, a rynek nasycił się pracownikami z zagranicy, jest trudniej. Badania pokazują jednak, że większość Polaków, którzy przenieśli się do Norwegii, chce tam mimo wszystko pozostać.
- O wyjeździe za granicę myślałam już dawno, ale impuls przyszedł w Wigilię, trzy lata temu. Siedzieliśmy w domu moich dziadków pod Krakowem i wszyscy na coś narzekali: a to na polityków, a to na swoje zarobki, a to na pogodę. Pomyślałam, że jestem setnie zmęczona tym narzekaniem wszystkich na wszystko – opowiada Ewa, od kilku lat mieszkająca w Bergen.
Bo jej zdaniem Norwegowie narzekają mniej. Ktoś powie – nic dziwnego, wszak są małomówni, więc siłą rzeczy mniej się uskarżają. Żarty pozostawmy na boku. Statystyczny Norweg jest zadowolony z życia, polityki rządu, trudno wyprowadzić go z równowagi. Niech namacalnym dowodem będą wyniki tegorocznego badania "World Happiness Report”, badającego poziom szczęścia w poszczególnych krajach, w którym Norwegia zajęła pierwsze miejsce. Kraje skandynawskie tradycyjnie otwierają to zestawienie. Na drugim miejscu znalazła się Dania, na trzecim – Islandia.
Z jednej strony Norwegowie i Szwedzi przodują w liczbie samobójstw, z drugiej zaliczają się do najszczęśliwszych narodów. Prawdziwy paradoks, ale i w tym szaleństwie jest metoda. Ewa mówi, że nie chodzi nawet o poczucie bezpieczeństwa, jakie otrzymują ze strony państwa opiekuńczego i dobre zarobki (choć nie jest to bez znaczenia), ale niezwykłe poczucie wspólnoty, które wyczuwalne jest w każdym aspekcie życia.
- Norwegom zupełnie obce jest myślenie, że żyją tylko dla siebie. Chętnie uczestniczą w różnych akcjach na terenie swojej, nazwijmy to, wspólnoty mieszkaniowej czy gminy: sprzątają, sadzą rośliny. Taka bezpłatna, wykonywana wspólnie praca to dugnad. Na początku nie bardzo miałam ochotę poświęcać co którąś sobotę na udział w takich działaniach, ale wiem, że gdybym się uchylała, byłabym tą "podejrzaną obcą" – mówi.
Emocje na wodzy
- Piękny kraj, widoki z bajki. To byłby raj, gdyby nie ci Norwegowie - stwierdza Anna, która od kilku lat mieszka z mężem Polakiem i dwójką dzieci niedaleko Bergen. Oboje mówią nieźle po norwesku ("bez znajomości języka nie istniejesz, nawet prostą pracę trudno znaleźć, jeśli mówisz tylko po angielsku”) i na co dzień pracują z Norwegami.
- To bardzo mili ludzie. Zawsze pozdrawiają na ulicy, chętnie zatrzymują się, żeby wymienić kilka zdań. Tylko że to bardzo powierzchowne relacje. O ile przyjaźnią się między sobą, to naprawdę dużo czasu musi upłynąć, by nawiązali bliską relację z obcokrajowcami z Europy Środkowej - mówi z lekkim żalem. Sama spędza wolny czas z koleżankami z Łotwy. Polacy w jej miejscowości nie mieszkają.
Niezłą okazją do poznania sąsiadów są kinderbale. W Norwegii przyjęte jest, by zapraszać wszystkie dzieci z grupy przedszkolnej. Kończy się tym, że co drugi weekend rodzic wozi dziecko do sali zabaw lub na ognisko, jeśli pogoda pozwala. Imprezy z reguły trwają „od-do” i po dwóch godzinach wszyscy rozchodzą się do domów. Dzieci się bawią, jedzą tort, owoce a rodzice piją kawę z plastikowych kubków i prowadzą niezobowiązujące rozmowy.
- Odmowa zaproszenia jest w bardzo złym tonie – mówi Anna. To w jakiś sposób łączy się z budową wspólnoty, o której opowiadała Ewa. – Pamiętasz film „Obce Niebo”? Opowiada o polskiej rodzinie, której opieka społeczna odbiera dziecko. Jeden z zarzutów dotyczył tego, że na swoje urodziny córka głównych bohaterów zaprosiła tylko część dzieci z klasy. Matka wyjaśniła, że przyszły najbliższe koleżanki, ale kobieta z opieki i tak orzekła, że rodzice utrudniają dziecku prawidłowy kontakt z rówieśnikami.
Akcja filmu toczy się w Szwecji, ale równie dobrze mogłoby się to wydarzyć w Norwegii.
Przepraszam, czy tu zabierają dzieci?
Barnevernet to nazwa, która powoduje ciarki na plecach u wszystkich, którzy do Norwegii przyjechali z dziećmi. To instytucja, która zajmuje się ochroną praw najmłodszych. Norwegia nie jest jedynym krajem, w którym służby bardzo szczegółowo przyglądają się sytuacji dzieci (podobne organizacje działają w Niemczech czy Szwecji) – a więc czy ich potrzeby są prawidłowo realizowane, czy otrzymują odpowiednie wsparcie rodziny, czy mają warunki do wzrastania. Nie chodzi tylko o przemoc fizyczną – Barnevernet reaguje, gdy urzędnicy uznają, że na przykład rodzice utrudniają dziecku integrację w nowym środowisku, separują je od kolegów, nie uczą norweskich zwyczajów.
- Moja córka bardzo się tego bała, gdy przygotowywała się do wyjazdu z pięcioletnim wówczas synem. Podpytywała ludzi, czytała i doszła do wniosku, że rzadko się zdarza, by Barnevernet interesował się rodziną z jakiegoś błahego powodu – mówi pani Barbara, którą poznałam w samolocie. – W rodzinach, którym odebrano dzieci, z reguły dzieje się coś naprawdę złego, tylko że do opinii publicznej trafiają wybielone historie o tym, jak to urzędnicy odebrali dziecko kochającej się rodzinie.
Co jakiś czas media elektryzują opowieści o tym, jak to urzędnicy zabrali dziecko ze szkoły i umieścili w rodzinie zastępczej. Swego czasu Polska żyła wykradnięciem przez ekipę Krzysztofa Rutkowskiego 9-letniej Nikoli („W Norwegii wyłapują dzieci niczym hycle psy, tylko jeszcze biegają bez siatek” – powiedział dumny z finału akcji Rutkowski na konferencji prasowej). Opowieści o wykradaniu polskich dzieci przez bezduszny system zweryfikował reportażysta Maciej Czarnecki w książce „Dzieci Norwegii. O państwie (nad) opiekuńczym”. Potwierdza spostrzeżenie pani Barbary, że nie jest tak, że każdy obcokrajowiec z automatu staje się podejrzany w oczach urzędników Barnevernet. Jej córka nie zna nikogo, kto byłby przez służby społeczne wizytowany – a to dlatego, że ludzie ci mają świadomość, że w Norwegii obowiązują odmienne zasady niż w Polsce czy innym kraju, z którego pochodzą.
- Czy można to sprowadzić do zasady, że w centrum polskiego myślenia o sprawach społecznych znajduje się rodzina ze wszystkimi jej prawami, a w rozumieniu norweskim najważniejsze jest dziecko? – pytam.
Po krótkim zastanowieniu moja rozmówczyni przyznaje mi rację. Dzieci są w centrum zainteresowania – są pełnoprawnymi uczestnikami życia rodzinnego, z ich zdaniem należy się liczyć i na pewno nie są własnością rodziców. Kto tego nie rozumie, ryzykuje nieprzyjemne spotkanie z urzędnikami (a nawet natychmiastowe odebranie dzieci, jeśli stwierdzą, że dziecku w domu źle się dzieje. Urzędnicy naprawdę nie są od powolnego naprawiania relacji w rodzinie. Ich zadaniem jest szybkie działanie i, jeśli to konieczne, odseparowanie dziecka od rodziców).
Nie ma złej pogody, a drogie zabawki nie są potrzebne
Rozmowa coraz bardziej schodzi na dzieci. To właśnie w Norwegii narodził się pomysł tworzenia leśnych przedszkoli. Z czasem przyjęły się też w innych krajach, placówki te działają również w Polsce, ale to jednak w Norwegii jest ich najwięcej i są czymś zupełnie oczywistym. Zupełnie oczywiste jest też to, że dzieciaki spędzają całe dnie na dworze bez względu na to, czy pada śnieg, deszcz, wieje wiatr. W Bergen, które jest jednym z najbardziej deszczowych miast Europy, mówi się, że nie ma złej pogody, jest co najwyżej nieodpowiednie ubranie.
- W przedszkolu mojego wnuczka dzieci prawie cały dzień spędzają na zewnątrz. Przez godzinę bawią się w pomieszczeniu, to czas na rysowanie czy muzykę, ale przez resztę czasu bawią się na ogrodzonym terenie – opowiada i pokazuje mi zdjęcia. Dostępu broni solidny płot, więc żaden mały poszukiwacz przygód raczej nie ucieknie. Zresztą po co, skoro na miejscu są huśtawki, drzewa i skały, na które można się wspinać, a brudzić można się do woli.
- W szafce dziecka musi się znajdować kilka par kaloszy i nieprzemakalne ubrania – mówi pani Barbara. Pytam ją, czy nie uważa, że to źle, że dzieci nie wykonują prac plastycznych, nie mają rytmiki i innych zajęć, które zapełniają grafik polskich przedszkolaków.
Ależ skąd, bo dzieci nie dość, że ćwiczą kreatywność (same organizują sobie czas, tworzą grupy rówieśnicze), to uczą się samodzielności. Już pięciolatki w grupie wnuczka mojej rozmówczyni same robią sobie kanapki. Wychowawcy przynoszą składniki, o resztę maluchy muszą zadbać same.
Na nieprzekonanych najczęściej ostatecznie działa taki argument: dzieci w leśnych przedszkolach mniej chorują.
Cały dzień na dworze, wiatr smaga twarz, a dzieciaki nie chorują – gdzie w tym logika? Nie ma w tym magii. Wirusy i bakterie lubią ciepłe i wilgotne miejsca, dlatego łatwo namnażają się w salach wypełnionych dziećmi. Na świeżym powietrzu nie mają możliwości przenoszenia, przez co dzieciaki rzadko się przeziębiają i mają lepszą odporność („W Polsce wnuczek co kilka tygodni się przeziębiał i lądował w łóżku. Odkąd mieszka w Norwegii, choroby trzymają się od niego z daleka”).
Rzucić to wszystko i lecieć patroszyć ryby?
- Czy jest tu ktoś kto, porzucił w Polsce ustatkowane życie ze średnimi zarobkami na rzecz niewiadomego w Norwegii? W Polsce mam mieszkanie bez kredytu, pracę i spokojne życie, w Norwegii dostałem umowę o pracę z 220 koron/godzinę. Warto? – pyta na internetowym forum dla Polaków w Norwegii 30-letni mężczyzna, który do Norwegii chciałby się przenieść z żoną i dzieckiem.
Odpowiedzi spływają natychmiast. Większość komentujących odradza, jeśli nie jest to konieczne. Piszą, że przy takiej stawce nie należy oczekiwać wzrostu poziomu życia, a w pakiecie przyjdzie żyć wśród obcych w miejscu, w którym obowiązują inne zasady i zwyczaje. Wielu komentujących napisało, że gdyby życie ich nie zmusiło, za żadne skarby nie zostaliby w Norwegii ani dnia dłużej – bo nie warto.
Poprosiłam o krótki komentarz Sylwię Skorstad, redaktor serwisu internetowy „Moja Norwegia”, największego portalu informacyjnego dla Polaków w tym kraju. Jej zdaniem może Norwegia nie jest rajem, ale trzeba brać poprawkę na to, że komentują najczęściej ci, którzy mają złe doświadczenia i chcą ponarzekać. Dodaje, że na koniec i tak każdy znajdzie to, co sam ze sobą przywiózł, więc nie ma co uogólniać.
Zainspirowana popularnością przywołanego pytania o sens przyjazdu do Norwegii, przygotowała test, który może wątpiącym pomóc podjąć decyzję, czy się w kraju fiordów odnajdą. W zależności od tego, na ile zgadzają się ze stwierdzeniami typu „Moją ulubioną porą roku jest lato. Wiosna też jest w miarę do zniesienia” czy „Od małego mam awersję do jedzenia ryb”, szanse na aklimatyzacje są mniejsze lub większe. Test ma żartobliwy charakter, ale coś jednak o niuansach życia w Norwegii mówi.
Konrad Komarnicki
Finansowe eldorado się skończyło
Jeszcze kilka lat temu Norwegia (jak cała zresztą Skandynawia) wydawała się rajem dla pracowników. Zarobki nawet pięciokrotnie wyższe niż w Polsce, rozwinięty system socjalny, dobre bezpłatne szkoły. Dla wielu możliwość podjęcia tam pracy wydawała się pierwszym krokiem do spełnienia marzeń, przede wszystkim finansowych. W 2011 r. do Norwegii przeniosło się 12 861 Polaków, ale w 2015 – już tylko ok. 8 tys.
Serwis „Moja Norwegia” podaje, że w trzecim kwartale 2016 r. 1400 naszych rodaków opuściło Norwegię, a około 1300 się do niej przesiedliło.
Dlaczego Polacy przestali marzyć o pracy w krainie fiordów?
- Norweski rynek pracy na przestrzeni ostatnich kilku lat zmienił się w widoczny sposób – mówi Ewa. – Jeszcze 10 lat temu pracę fizyczną mógł dostać każdy, kto miał fach w ręku. Dziś bez znajomości języka nawet na budowie trudno się załapać. Z drugiej strony fajne jest to, że nie ma wyraźnego wyodrębnienia na bardzo bogatych i bardzo biednych. Ludzie żyją na zbliżonym poziomie, bez ekstremów.
Strajk Polaków w Bergen. Norwegia nie jest rajem na ziemi
Rynek pracy jest mniej łaskawy także dla samych Norwegów. W połowie 2016 r. stopa bezrobocia przekroczyła 5 proc., co w bogatej Norwegii jest bez precedensu. Obecnie została zbita do 4 proc., ale po tym, jak kryzys na rynku ropy wypchnął z rynku wielu pracowników, pogorszenie sytuacji jest odczuwalne.
- Korona tanieje w oczach, a zarobki nie idą w górę. Przesyłam wypłatę rodzinie w Polsce, a z każdym rokiem żona może kupić za to coraz mniej – mówi Andrzej, który od kilka lat mieszka pod Oslo.
Liczby nie kłamią. W 2012 roku za koronę trzeba było płacić 0,56 zł, a obecnie 0,42 zł. Chłopak, który na forum zapytał o sens przyjazdu do Norwegii, zarabiałby 93 zł (nie napisał, czy to wynagrodzenie brutto czy netto). Przy kosztach życia w Norwegii, gdzie wynajem pokoju jednoosobowego to koszt co najmniej 3 000 koron (w Oslo dwa razy więcej), a produkty żywnościowe są w najlepszym razie trzy razy droższe niż w Polsce (dość powiedzieć, że W 2014 poziom cen żywności w tym kraju był prawie o 50 proc. wyższy niż wynosi średnia w UE), pozwoli to na dość skromne życie. Chyba, że obie osoby dorzucają się do wspólnego budżetu.
Magazyn FriFagbevegelse zestawił średnie wynagrodzenie w najpopularniejszych profesjach (podaję za serwisem "Moja Norwegia"). I tak, średnio w Norwegii zarabia się około 43 tys. koron miesięcznie brutto, czyli 18 230 zł. Wynik mocno zawyżają zatrudnieni przy wydobyciu ropy i gazu (na stanowiskach kierowniczych można liczyć średnio na średnio 103,7 tys. koron).
Zawody najczęściej wykonywane przez imigrantów są gorzej płatne: kafelkarz zarobi 37,4 tys. koron (15 850 zł), osoba sprzątająca domy - 29,1 tys. koron i jest to jeden z najniżej opłacanych zawodów w rankingu. Dodajmy, że przy zarobkach przekraczających ok. 42 tys. koron pracownik „wpada” w drugi próg podatkowy, więc od nadwyżki płaci podatek w wysokości 28 proc. plus ubezpieczenia społeczne.
Od 2015 r. w Norwegii obowiązuje płaca minimalna. Wcześniej Polacy zarabiali mniej niż Norwegowie na tych samych stanowiskach.
- To nie jest tak, że przyjeżdżasz tu do pracy na średnio płatnym stanowisku, a po dwóch latach stać cię na kupienie domu w Polsce. Przecież tu też się wynajmuje mieszkania, a kto ma możliwość, od czasu do czasu jeździ do Polski samochodem, by załadować go jedzeniem na kilka kolejnych tygodni – mówi Andrzej, którego znajomi w Polsce pytają, czy zarobił już swój pierwszy milion. Nic z tego. – Z drugiej strony jest mi lżej niż było w kraju. Przy oszczędnym trybie życia stać mnie na opłacenie rachunków tutaj, przesłanie pieniędzy żonie (spłacamy mieszkanie na Śląsku), odłożenie czegoś i jakieś małe przyjemności.
Gdy mieszkał w Polsce, na taką swobodę nie mógł sobie pozwolić. Życie od pierwszego do pierwszego się skończyło, ale to nie znaczy, że Norwegia to jakiś pracowniczy raj.
Przekonali się o tym pracownicy przetwórni ryb spod Bergen. Gdy pracodawca narzucił im tryb pracy niezgodny z prawem, zorganizowali jeden z najdłuższych strajków pracowniczych w Norwegii. Odwiedziliśmy ich z kamerą .