Pomysł jest taki: do organizmu chorej myszy wprowadza się pasożyty nicieni jelitowych. Te mają bowiem zdolność hamowania reakcji zapalnej. Ale powodują również, że w organizmie, który walczy, wytwarzają się specyficzne białe ciałka krwi.
Jeśli przeniesie się je do organizmu innych chorych myszy niezarażonych pasożytem, po dwóch-trzech dniach objawy choroby autoimmunologicznej - w tym stwardnienia rozsianego - hamują, a po dziewięciu dniach są już zupełnie zatrzymane.
Odkrycia dokonała dr Katarzyna Donskow-Łysoniewska z Zakładu Parazytologii na Wydziale Biologii Uniwersytetu Warszawskiego. Co więcej, jej badania dają szansę też innym chorym.
- Jest bardzo prawdopodobne, że odkryty mechanizm zadziała również w przypadku innych chorób autoimmunizacyjnych, ponieważ może mieć on charakter uniwersalny. Niebawem rozpoczniemy eksperymenty na myszach dotkniętych chorobą Alzheimera - mówi dr Donskow-Łysoniewska.
Odkrycie naukowców z UW zajęło im dwa-trzy lata. Ale to nie jest tak, że wtedy zaczęli badania, które miały ich do tego doprowadzić. Raczej niespodziewanie zauważyli, że pasożytnicze białka zatrzymują rozwój choroby, a nawet mogą prowadzić do regeneracji włókien nerwowych. Same badania podstawowe trwały jednak od kilkunastu lat.
W końcu pojawił się sukces, który na dodatek ma duży potencjał komercjalizacyjny. Ale to też moment, w którym uniwersytet nie może sam dłużej finansować dalszych prac nad potencjalnym lekiem. To za duże kwoty, szuka więc inwestora.
- To, co zrobiono do tej pory, to badania na myszach. Teraz mamy już zgodę komisji bioetyki na pozaustrojowe badania na ludzkiej krwi, czyli po prostu w probówce, ale to koszt 0,5 mln zł i uczelnia nie może sobie już na to pozwolić, dlatego szukamy inwestora – mówi dr Robert Dwiliński, dyrektor Uniwersyteckiego Ośrodka Transferu Technologii.
Zainteresowanych, żeby wyłożyć pieniądze, jest 5-10 firm, zarówno polskich, jak i zagranicznych. UW już od dwóch-trzech miesięcy prowadzi z nimi rozmowy.
- Nie mogę zdradzać nazw, ale w Polsce to najbardziej znane firmy farmaceutyczne, jeśli chodzi o zainteresowanie ze świata, to te największe globalne koncerny – przyznaje dr Dwiliński. W perspektywie kolejnych trzech miesięcy powinno się wyjaśnić, który z inwestorów zaoferuje uniwersytetowi najlepsze warunki i wejdzie w ten projekt.
Ale pozaustrojowe badania na ludzkiej krwi to ciągle pierwsze etapy. Jeśli badania w probówce pokażą, że ta metoda ma szanse działać również na człowieka, przyjdzie czas na badania w ludzkim organizmie, a na to potrzeba będzie już kilku milionów złotych.
Kolejny etap to zwiększenie skali badań na kilkuset pacjentów, żeby sprawdzić, czy metoda działa również statystycznie, a to już koszt kilkudziesięciu milionów zł.
Ostatnim etapem badania jest optymalizacja składu leku i przygotowanie go do wdrożenia na rynek i tu już w grę wchodzi kilkaset milionów zł.
- Same badania kliniczne to koszt 20-40 mln euro, koszt wprowadzenia leku na rynek to nawet 2 mld zł - podsumowuje dr Dwiliński.
Trudno liczyć, że jakaś polska firma wyłoży taką kwotę. Pytanie raczej, jak daleko badania mają szansę zajść z polskim kapitałem. Dr Dwiliński szacuje, że już przy konieczności zdobycia kilkudziesięciu milionów złotych pojawi się dylemat, czy projektu nie trzeba sprzedać zagranicznemu koncernowi, żeby ruszył dalej.
- Może udałoby się pozostawić go w Polsce, gdyby jakaś polska firma mogła dostać kredyt ze środków publicznych na przeprowadzenie takich badań klinicznych. Może szansą będzie Polski Fundusz Rozwoju - spekuluje dyrektor Uniwersyteckiego Ośrodka Transferu Technologii.
- Gdyby badania się powiodły, a polskiej firmie udałoby się przeprowadzić je samodzielnie bez sprzedawania projektu za granicę, moim zdaniem, to byłby kandydat do tego, żeby stać się globalnym koncernem farmaceutycznym – dodaje Dwiliński.
Ale nawet jeśli badania wypadną pomyślnie i uda się wprowadzić lek na rynek, musi minąć nawet dziesięć lat.