- Ludzie zamiast płacić, będą cumować łodzie "na dziko" w trzcinie. Tam wyrzucą śmieci i załatwią potrzeby. Tylko czekać, aż Mazury zamienią się w jedno wielkie szambo - twierdzi w money.pl Tomasz Durkiewicz, prezes Grupy Amax. Jego firma prowadzi m.in. wioskę żeglarską w Mikołajkach.
Paradoksalnie rękę do zanieczyszczenia mazurskich jezior może przyłożyć... resort środowiska. Wszystko za sprawą Prawa wodnego, które ma zacząć obowiązywać już od stycznia 2017 roku. Ustawa napotkała jednak na spory opór środowiska żeglarskiego.
Powrócił bowiem pomysł tzw. "opłaty dennej". Właściciele portów będą musieli płacić za każdy metr kwadratowy dna, który zajmuje ich infrastruktura. Do tej pory z opłaty zwolnione były "stowarzyszenia, fundacje oraz przedsiębiorstwa, które prowadzą działalność z zakresu rekreacji, turystyki, sportów wodnych oraz amatorskiego połowu ryb".
- My nawet nie chcemy być dalej zwolnieni z tej opłaty. Zdajemy sobie sprawę, że powinniśmy płacić za wykorzystywanie akwenów należących często do Skarbu Państwa, ale nie aż tyle - podkreśla w money.pl Tomasz Durkiewicz. Jego firma prowadzi port i wioskę żeglarską w Mikołajkach.
Ile wyniesie opłata? Ustawa mówi o maksymalnie dziesięciokrotności stawki podatku od nieruchomości. To oznacza nie więcej niż 8,90 zł za metr zajętego dna. Durkiewicz nie ma wątpliwości, że Regionalny Zarząd Gospodarki Wodnej będzie stosować właśnie tę graniczną stawkę. Bo to do RZGW popłyną pieniądze z opłat.
Wątpliwości budzi również sposób wyznaczania powierzchni, którą zajmuje port. - W nowych przepisach próbuje się przemycić taki zapis, który nakazuje obliczanie powierzchni po obrysie wyznaczanym przez tzw. martwe kotwice - twierdzi prezes Grupy Amax. I tłumaczy, że chodzi o betonowe bloki, które stabilizują pływające pomosty. Zazwyczaj są one wrzucane kilkanaście metrów od pomostu, co automatycznie znacznie zwiększa powierzchnie rzekomo zajmowanego dna.
- Dla mojej firmy nowe przepisy oznaczają, że tylko z tytułu tej opłaty będę musiał płacić prawie 75 tys. zł rocznie, czyli 40 proc. moich przychodów. Do tej pory nie płaciłem nic - martwi się Tomasz Durkiewicz. I w petycji przesłanej do ministerstwa (podpisanej przez kilkadziesiąt innych firm z regionu) proponuje, by stawka nie przekraczała dwukrotności podatku od nieruchomości.
Żeglarze nie zapłacą
Przedsiębiorca przyznaje, że wobec drastycznego wzrostu kosztów, będzie musiał przerzucić je na żeglarzy. - W tej chwili za dobę postoju trzeba zapłacić u mnie 35 zł. Po zmianach trzeba będzie podnieść cenę o połowę, do przynajmniej 50 zł - szacuje Durkiewicz. - Bogatszym żeglarzom bardziej opłaci się pojechać na południe, np. do Chorwacji czy Grecji.
Mniej zamożni zostaną na Mazurach, ale również znajdą sposób, by nie płacić więcej za postój. - Zamiast w porcie, zacumują łódź w trzcinie i tam załatwią wszystkie swoje potrzeby fizjologiczne, wyrzucą śmieci, a następnego dnia popłyną dalej. Tylko czekać, aż nasze jeziora zamienią się w jedno wielkie szambo - twierdzi prezes Grupy Amax.
Z kolei szkoła sportów wodnych i ekstremalnych QRS Mazury informuje, że w niektórych miejscach ceny mogą wzrosnąć jeszcze bardziej. I podaje przykład nie tylko kosztu postoju dobowego (który może sięgać nawet 200 zł), ale również sezonowego. Za pozostawienie łodzi w porcie od maja do końca września trzeba będzie zapłacić nawet 5 tys. zł (dziś jest to średnio ok. 2 tys. zł).
Zmiany mogą dotknąć kilku milionów Polaków. Według raportu Polskiego Związku Żeglarskiego, przygotowanego do spółki z portalem sailing.org.pl, w rejsach przynajmniej raz na kilka lat uczestniczy nawet 5 mln osób. Styczność z żeglarstwem miało natomiast ponad 70 proc. społeczeństwa.
Na obawy żeglarzy odpowiada Ministerstwo Środowiska. - Jeśli chodzi o niewielkie, typowo turystyczne pomosty, to opłaty nie wzrosną i zostanie to doprecyzowane w dalszych etapach ścieżki legislacyjnej - uspokaja w rozmowie z money.pl Paweł Mucha, rzecznik resortu. I wskazuje przyczyny, dla których w Prawie wodnym pojawiły się takie zapisy. Dodaje przy tym, że za wcześnie, by mówić o konkretnych stawkach. Są one bowiem ustalane na podstawie rozporządzenia, które "będzie przedmiotem odrębnych uzgodnień".
- Proponowane wprowadzenie opłat dla dużych marin ma przeciwdziałać ograniczaniu dostępu do jeziora, co niestety odczuwają np. mieszkańcy mazurskich miejscowości, którzy poprzez rozbudowę luksusowych portów jachtowych mogą mieć utrudniony lub wręcz uniemożliwiony dostęp do jeziora - podkreśla przedstawiciel resortu. Co pomoże odróżnić "luksusową mariną" od "turystycznych pomostów"? Będzie to długość zajmowanej linii brzegowej.
Nie tylko opłaty
Choć wzrost opłaty to najbardziej problematyczny punkt nowelizacji, to wcale nie jest jedyny. Nowe Prawo wodne zakazuje na przykład wjazdu pojazdów mechanicznych na dno jeziora. Z pozoru zapis sensowny, ale w resorcie środowiska znów zapomniano o żeglarzach.
- 80 proc. wodowań odbywa się przez tzw. slipping. Łódź znajduje się na przyczepie, która jest zanurzana w wodzie. Wtedy jacht zsuwa się na wodę, a samochód wyciąga przyczepę. To najpopularniejszy sposób - tłumaczy ten proces Tomasz Durkiewicz.
Można oczywiście zwodować łódź za pomocą dźwigu, ale jest to znacznie droższe i możliwe tylko tam, gdzie nabrzeże jest wybetonowane. Ciężki sprzęt może bowiem na nieutwardzonym podłożu zsunąć się do wody. - W ten sposób do wody przenosi się tylko duże jednostki, ważące ponad 12 ton - wyjaśnia Durkiewicz.
Nowe przepisy zabraniają również odgradzania terenu przy porcie. Właściciele alarmują, że często jest tam cenna infrastruktura, podatna na kradzieże i stąd postawienie płotu jest niezbędne. Resort twierdzi natomiast, że to prowadzi do zamykania linii brzegowej dla mieszkańców.