Gorzkie, zielone i włókniste. Takie były kubańskie pomarańcze, które trafiały na nasze świąteczne stoły w latach 80. Nie wiadomo jednak, jakie były obiecane przez Wojciecha Jaruzelskiego kubańskie lodówki i kuchenki gazowe, bo mimo telewizyjnych zapowiedzi nigdy do Polski nie dopłynęły. W zamian za te "dobra" PRL odwdzięczał się Castro trwającą 30 lat budową walcowni, fabryką kartonu i kredytami. Obserwując, jak stosunki polityczne i gospodarcze między USA a Kubą wracają do normy, warto pamiętać, że w handlowaniu z odległą wyspą mamy duże doświadczenie z czasów PRL.
Kiedy po socjalistycznej rewolucji Kuba i USA w 1961 roku zerwały wszelkie stosunki polityczne i gospodarcze, młode państwo socjalistyczne znalazło się w nie lada kłopocie, bo od wymiany handlowej ze Stanami Zjednoczonymi było silnie uzależnione. Fidel Castro zarzekał się wprawdzie, że nowy kubański system gospodarczy będzie w stanie zadowolić wszelkie potrzeby swoich obywateli bez USA i wsparcia państw wprowadzających w życie idee komunizmu w Europie, ale szybko okazało się, że to jednak niemożliwe.
Znając realia ręcznie sterowanych gospodarek oczywiście trudno powiedzieć, że te relacje między całym blokiem państw socjalistycznych, a Kubą oparte były na racjonalnych podstawach. Bo trudno ekonomicznie uzasadnić wymianę węgla za pomarańcze uwzględniając koszty morskiego transportu miedzy Kubą a Polską. Jednak do handlu i jak to się wtedy określało wymiany doświadczeń dochodziło bez względu na rachunek gospodarczy.
Początkiem współpracy handlowej z odległym krajem było porozumienie wymuszone przez wielkiego brata z Moskwy. Miał być to znak poparcia dla nowego w wielkiej rodzinie państwa socjalistycznego. Polska podpisała je w marcu 1960 roku i dotyczyło budowy huty szkła w San Jose de la Lajas. W ślad za nim kilka miesięcy później podpisano umowę o współpracy naukowej na mocy, której nasi eksperci wyjeżdżali na gorącą wyspę uczyć socjalistycznego zarządzania gospodarką.
Później cyklicznie podpisywano nowe umowy, które miały wreszcie na dobre rozruszać wymianę handlową. Na te relacje cały czas jednak wpływały trudne stosunki między Kubą a ZSRR. Już na początku wspólnej socjalistycznej drogi w 1965 Rosjanie nie chcieli, mimo błagań i próśb Kubańczyków, zwiększyć dostaw ropy naftowej. Castro oskarżał wtedy Moskwę o niekonsekwencję w deklarowanej pomocy, a ZSRR grzmiał o błędach w zarządzaniu gospodarką na wyspie.
Niemniej Polska w 1967 roku udzieliła Kubie pierwszego kredytu na zakup produkowanych nad Wisłą maszyn i urządzeń. Potem jeszcze kilkukrotnie pożyczaliśmy braciom z gorącej wyspy, by mieli za co kupować nasze maszyny budowlane i szlifierki. Tak stało się też w 1972, kiedy Fidel Castro odwiedził nasz kraj.
Wiele jednak z tego co zapowiadano w mediach kończyło się na niczym. Dobrym przykładem była głośna wizyta ówczesnego przywódcy PRL gen. Wojciecha Jaruzelskiego w 1985 r. Wydarzenie to, jak relacjonowano w polskich mediach, obfitowało w wiele konkretnych spotkań i porozumień. Miały one skutkować pojawieniem się na złaknionym dóbr polskim rynku kubańskich lodówek, kuchenek gazowych czy sprzętu sportowego. Kowalski nie miał jednak szansy na zakup obiecanych towarów, bo na samej Kubie nie tylko lodówek brakowało. Łatwiej było o kubański cukier trzcinowy, tytoń i oczywiście pomarańcze.
Kubańskie pomarańcze, czyli prawie pomarańcze
Dla naszych ówczesnych władz niezwykle ważne były dostawy, które miały zaspokoić społeczne oczekiwania związane ze świętami. Nawet w szarym PRL ludzie chcieli żeby był to czas kolorowy i pachnący czymś wtedy niezwykłym, czyli pomarańczami. Dlatego te owoce szybko stały się świątecznym symbolem Polski Ludowej. Za rządów Gierka i dzięki zaciąganym przez niego kredytom walutowym pomarańcze nawet przez chwilę nieco spowszedniały. W tych czasach umiarkowanej stabilizacji można było również kupić grecki sok pomarańczowy w dużych kolorowych puszkach. Wszystko to jednak szybko się skończyło wraz z nastaniem lat 80, kiedy w socjalistycznej Polsce zaczęło brakować dewiz.
Wtedy to właśnie Kuba stała się głównym dostawcą cytrusów. Centralnie sterowana gospodarka PRL za takie dobra musiała płacić w dolarach, a Kubańczycy godzili się na zapis papierowy w rublach transferowych. Część tych owocowych zakupów udało się również rozliczyć w węglu, za który Polscy konsumenci otrzymywali zielone, włókniste i kwaśne pomarańcze. W sklepach sprzedawano je z dopiskiem kubańskie, co zgodne było z duchem tamtych czasów pełnym opakowań zastępczych i wyrobów czekoladopodobnych.
W przedświąteczny czas wieloma statkami do Polski płynęły te prawie pomarańcze, Widzowie z „Dziennika telewizyjnego” niemalże codziennie dowiadywali się gdzie one są. „Cztery statki z pomarańczami wypłyną do Polski już za tydzień”, „Statek z pomarańczami wypłynął dziś z Kuby” - pisały gazety i informowali radiowi spikerzy. Najbardziej radosna była jednak informacja o tym, że statek z pomarańczami już stoi na redzie któregoś z portów. To oznaczało, że za kilka dni mogą pojawić się w sklepach. Nie zawsze jednak udawało się zdążyć na czas. W 1984 poważnym i powszechnie komentowanym problemem było opóźnienie się tych dostaw. Szefowie sieci sklepów "Społem" musieli wyjaśniać telewidzom, że w części kraju cytrusy na polskie stoły dotrą dopiero między świętami a Nowym Rokiem.
Castro atakował Polskę za opóźnienia
Nie tylko nasi sekretarze partyjni specjalizujący się w gospodarce musieli walczyć o pieniądze i terminy ze swoimi odpowiednikami z obozu Castro. Również Niemcy, Czechosłowacy, Rumuni, Bułgarzy protestowali przeciwko nagłym 100-proc. podwyżkom cen na sprowadzany cukier, nieterminowym dostawom czy ich wstrzymywaniem. Kubańczycy nie byli również słowni w spłacaniu zaciągniętych kredytów. Mieli jednak na socjalistycznym pokładzie niezmordowanego mistrza wielogodzinnych przemówień Fidela Castro, który potrafił wielokrotnie ganić swoich partnerów handlowych za błędy i wypaczenia.
W jednym z przemówień Polakom dostało się za odsprzedaż cukru trzcinowego na międzynarodowych rynkach, co powodowało obniżki jego cen. Nasi rodacy rzeczywiście kupowali tanio, a odsprzedawali dużo drożej. Robili tak nie tylko dla zysku, ale również i ze względu na to, że PRL była jedną z europejskich cukrowych potęg i z dostawami prosto z Hawany nie wiedziano co robić. Wielki przywódca kubańskiej rewolucji wytknął też kiedyś Warszawie, że niepewność dostaw nie jest tylko domeną jego podwładnych. Na nasze nieszczęście nie musiał za bardzo szukać by to wykazać. To właśnie nasi specjaliści okrągłe 30 lat budowali odlewnie żeliwa w Holguín.
Nie zawsze jednak to tyle trwało. W planowanym terminie udało nam się narodowi kubańskiemu przekazać zakłady produkcji kartonu i tektury w Santa Cruz del Norte. Dla tamtejszej gospodarki było to wtedy niezwykle istotne, bo Castro chciał zdobywać niezbędne do przetrwania dewizy, sprzedając na świecie rum "Havana Club". Sprawa była na tyle ważna, że w marcu 1979 roku sam premier PRL Piotr Jaroszewicz przecinał wstęgę w tej fabryce opakowań dla eksportowej wersji kubańskiego alkoholu.
Niekiedy dochodziło też do bardzo dramatycznych wydarzeń związanych z morską wymianą handlową. W czasie kryzysu kubańskiego spowodowanego przez umieszczenie radzieckich rakiet z głowicami atomowymi na Kubie, amerykańscy marines zatrzymali dwa polskie statki: Bolesława Chrobrego i Białystok. Relacje z tego przeszukania polskie media śledziły z zapartym tchem i porównywały niemalże do wypowiedzenia wojny przez zachodnich imperialistów.
Dług? Jaki dług?
Wspomniane już kredyty udzielane przez Polskę w zapomnianych już rublach transferowych nigdy nie zostały do końca spłacone. Kubańczycy za te środki i przy naszym wsparciu rozwijali swój przemysł, ale ciągle brakowało im cukru, tytoniu i pomarańczy, którymi mogliby nas spłacić. Po zmianie władzy w Polsce Kubańczycy dopiero w 1991 zgodzili się na przejście do rozliczeń w realnej walucie. Jednak zaraz po tym porozumieniu z rozbrajająca szczerością przyznali, że na razie nie ma żadnych szans na spłatę choćby centa z tego długu.
Polska konsekwentnie ponawiała jednak próby zarówno podpisania jakiegokolwiek dokumentu o istnieniu długu i możliwości jego spłaty przez Hawanę, ale do tego nigdy nie doszło. Dopiero po wstąpieniu Polski do UE zakończono te próby. Na pocieszenie warto odnotować, że w porównaniu z innymi krajami socjalistycznymi, straciliśmy na tym najmniej. Castro był nam winien ponad 74 mln rubli transferowych. Dla porównania Rosjanom 16,6 mld, Niemcom z NRD 750 mln, a Czechosłowakom 617 mln. Wszystko to w niewymienialnej, fikcyjnej walucie służącej tylko do rozliczeń między państwami bloku wschodniego. Jako, że waluta była nierealna to i dług okazał się niemożliwy do odzyskania.
Jako, że obie gospodarki były zarządzane z socrealistyczną fantazją, skala rzeczywistego importu nie jest dokładnie znana. Często propagandowo deklarowano coś, co potem nie dochodziło do skutku. Wiadomo jedynie, że statkami z Kuby płynęły do nas cukier, nikiel, tytoń i oczywiście cytrusy, które wielu z obywateli PRL pamięta do dziś. Podobnie jak wymiana handlowa z Kubą były gorzkie i prezentowały się nie atrakcyjnie, ale były.