- Firmy dobrze postrzegają przyszłą koniunkturę gospodarczą, a popyt na pracę rośnie. Nie jest to poprawa skokowa, ale jednak zauważalna - mówi w rozmowie z money.pl Leszek Kąsek, ekonomista Banku Światowego. Wskazuje też na czynniki ryzyka, które w najbliższych miesiącach mogą zagrozić polskiej gospodarce.
Łukasz Pałka, money.pl: Agencja S&P obniżyła ostatnio rating Polski. Wielu polityków i ekonomistów twierdzi, że zostaliśmy potraktowani niesprawiedliwie. Mają rację?
*Leszek Kąsek, ekonomista Banku Światowego, współautor raportu "Global Economic Prospects 2016": *Polska gospodarka ma się dobrze. Potencjał wzrostu jest solidny, czemu daliśmy wyraz w ostatnim raporcie. Prognozujemy, że PKB Polski wzrośnie w tym roku o 3,7 procent. Do tego dochodzi inflacja, która jest pod kontrolą, około trzyprocentowy deficyt sektora finansów publicznych oraz fakt, że deficyt na rachunku obrotów bieżących jeszcze nigdy nie był tak niski jak teraz. Mamy jednak zasadę, że nie komentujemy decyzji agencji ratingowych.
Potwierdza pan dość optymistyczne spojrzenie na Polskę. Takie, które prezentujecie w raporcie.
Powiedzmy, że prognozowany przez nas wzrost PKB o 3,7 procent w 2016 roku i 3,9 procent w 2017 roku oznacza umiarkowany optymizm. Prognozy przygotowujemy co pół roku, więc niewykluczone, że w miarę rozwoju sytuacji będą one w jedną lub drugą stronę korygowane. Wskaźniki wyprzedzające nie wskazują na pogorszenie koniunktury. Ostatnie osiem kwartałów przebiegło w Polsce pod znakiem solidnego wzrostu gospodarczego, przyspieszenie w strefie euro sprzyja naszym eksporterom, a inwestorzy i przedsiębiorcy dosyć optymistycznie spoglądają w przyszłość. Widać to chociażby we wskaźnikach takich jak na przykład PMI.
Rozumiem, że wszystkie dane, o których pan mówi, oznaczają, że np. Polacy mogą w tym roku być spokojni o pracę i żadne agencje ratingowe nam w tym nie przeszkodzą.
Ekonomiści nie są jasnowidzami. A to, że bezrobocie będzie spadać, nie oznacza, że każdy będzie miał świetną pracę. Generalnie trendy na rynku pracy są pozytywne. Widać to nie tylko po tym, że stopa bezrobocia spada, ale również po tym, że pracodawcy coraz częściej zatrudniają ludzi na czas nieokreślony.
Oznacza to, że firmy dobrze postrzegają przyszłą koniunkturę gospodarczą, a popyt na pracę rośnie. Nie jest to poprawa skokowa, ale jednak zauważalna. Do tego wszystkiego deflacja powoduje, że płace realne jeszcze wyraźniej rosną, więc mamy więcej pieniędzy. Inwestycje z kolei, które są istotnym składnikiem PKB, powinny w tym roku rosnąć w tempie powyżej 5 procent. Pozostaje tylko pytanie, co z inwestycjami publicznymi, finansowanymi ze środków unijnych. Ale miejmy nadzieję, że nie spadną w porównaniu z poprzednim rokiem, a wykorzystanie środków europejskich będzie efektywne.
Rysuje pan dość optymistyczną wizję rozwoju gospodarczego. A z drugiej strony na przykład bank RBS ostatnio straszył, że idzie globalny kryzys. Oznaczałby on zagrożenie również dla Polski?
Można sobie rzecz jasna wyobrazić splot niekorzystnych czynników ryzyka, które spowodowałyby zamieszanie w światowej gospodarce. Zakładamy jednak, że ten rok będzie lepszy niż poprzedni dla gospodarki światowej, ale już nieco gorszy od tego, czego spodziewaliśmy się jeszcze pół roku temu. I oczywiście, by taki scenariusz się zrealizował, najpierw muszą się zmaterializować pewne założenia.
Jakie?
Założyliśmy, że ceny surowców na rynkach się ustabilizują i kraje eksportujące ropę naftową nie wpadną w poważniejsze kłopoty. Do tego strefa euro powinna odnotować w tym roku wzrost gospodarczy na poziomie 1,7 procent wobec 1,5 procent w 2015 r. Oczekujemy wreszcie, że zacieśnianie polityki monetarnej w USA będzie łagodne i stopniowe. Do tego wszystkiego trzeba dodać jeszcze kraje rozwijające się z grupy BRICS, w których - miejmy nadzieję - nie dojdzie do zsynchronizowanego spowolnienia gospodarczego. To stanowiłoby spore zagrożenie dla rynków.
Na drugiej stronie przeczytasz o tym, czy spowolnienie w Chinach może zagrozić polskiej gospodarce.
W tej grupie krajów są Chiny. Spowolnienia w tym kraju inwestorzy dość mocno się obawiają.
Przewidujemy, że chińska gospodarka urośnie w tym roku o 6,7 procent, a w kolejnym - o 6,5 procent. To wolniej niż np. Indie, które mają rosnąć w tempie prawie 8 procent rocznie.
Ale to wciąż nie recesja.
Zgadza się. Ale jeżeli ktoś zakładał, że Chiny zawsze będą rosły w tempie dwucyfrowym, to było to dość naiwne podejście. Spowolnienie wzrostu PKB w Chinach jest jednak istotne o tyle, że te 6-7 procent stanowi pewną granicę, która oddziela dobrą koniunkturę od złej. Ten poziom jest różny w zależności od konkretnej gospodarki. Dla rozwiniętej gospodarki amerykańskiej możemy przyjąć, że taka granica to około 2 procent.
A więc obawy o Chiny są słuszne?
To jest dość skomplikowany temat. Trzeba pamiętać o tym, że Chiny, pomimo szybkiego rozwoju, wciąż są na innym poziomie niż USA. Przykładowo dochód na głowę w Chinach, nawet przy uwzględnieniu parytetu siły nabywczej, jest wciąż kilkakrotnie niższy niż w Ameryce.
Teraz kluczowym słowem w Chinach, któremu poświęcamy sporo miejsca w naszym raporcie, jest tzw. "rebalancing". Mówiąc najprościej, chodzi o stopniową transformację chińskiej gospodarki na wielu płaszczyznach. O jej rozwoju mają na przykład w mniejszym stopniu decydować inwestycje publiczne, a w większym - konsumpcja. O transformacji można też mówić w przypadku przejścia od rolnictwa w stronę rozwoju sektora usług. Chiny importują również coraz więcej towarów. Wciąż mamy tam do czynienia z nadwyżką eksportu nad importem, ale różnica jednak nie jest tak duża, jak jeszcze kilka lat temu.
Wracając więc do pytania, by zrozumieć sytuację w Chinach, trzeba zrozumieć specyfikę tego, co się tam w tej chwili dzieje.
A dzieje się to, że ostatnio pękła tam bańka na giełdzie i indeksy runęły w dół.
Na szczęście w Chinach giełda nie jest podstawowym narzędziem do pozyskiwania kapitału przez firmy. Ich model jest oparty na długu prywatnym. A ten bardzo szybko rośnie - ze 120 procent PKB w 2008 roku do 190 procent PKB w 2015 roku - i raczej tutaj można upatrywać czynników ryzyka dla chińskiej gospodarki.
Giełda natomiast w ostatnich kilkunastu miesiącach szła bardzo mocno do góry, więc przecena, nawet mocna, może być interpretowana jako dość naturalne zjawisko.
Mimo tego chińskie władze chcą ratować hossę i potrafią zamknąć handel, gdy indeksy spadają zbyt szybko.
Proszę pamiętać, że w ubiegłym roku wprowadzono też ograniczenie krótkiej sprzedaży akcji przez dużych inwestorów. To moratorium wygasło na początku stycznia, wielu inwestorów zaczęło sprzedawać akcje i stąd mogły wziąć się obecne, poważne spadki. Oczywiście jest to pewien czynnik ryzyka, ale bym go nie przeceniał.
Czy poważne spowolnienie w Chinach - jeżeli by do niego doszło - mogłoby uderzyć w polską gospodarkę?
Pośrednio. W tym przypadku dużą rolę odgrywa jednak geografia. Dla nas najważniejszym partnerem handlowym są kraje Unii Europejskiej, przede wszystkim Niemcy, gdzie trafia jedna czwarta polskiego eksportu. Chiński kryzys z pewnością miałby wpływ na niemiecką gospodarkę, ale z drugiej strony jest ona bardzo dobrze zdywersyfikowana. Dlatego raczej jesteśmy bezpieczni.
Wspomniał pan, że w swoim scenariuszu zakładacie stabilizację cen surowców, a więc sytuacja w państwach eksportujących ropę się nie pogorszy. Ale z drugiej strony spadek cen ropy jednak pomaga polskiej gospodarce.
Problem jednak polega na tym, że zwykle za ropą podążają też inne rynki surowcowe. Efekt jest taki, że chociaż wiele firm korzysta z taniego paliwa, to są też branże, które wpadają w kłopoty. Przykładem może być węgiel - spadek jego ceny doprowadził do pogłębienia kryzysu w polskim górnictwie.
Po drugie, spadkom cen ropy towarzyszy osłabienie złotego wobec dolara. A więc ropa w przeliczeniu na złote wcale nie tanieje tak szybko, jak mogłoby się to wydawać.