Agata Kołodziej, money.pl: Wiele startupów zapędziło się w trendzie "Internet of Things", tworząc rzeczy naszpikowane technologią, ale nikomu do niczego niepotrzebne. Wystarczy wspomnieć ostatnią aferę wokół Juicero. Dlaczego inwestorzy rozdają miliony dolarów na "Internet of Shit" – jak zwykło się już nazywać tego typu wynalazki? Sami są idiotami wyrzucającymi pieniądze w błoto czy to z klientów próbują robić idiotów?
*Marek Kapturkiewicz, Innovation Nest: *To jest bardzo nośne hasło, ale chyba nie do końca sprawiedliwe. "Internet of Things" dla konsumentów to wciąż nowy trend, ludzie dopiero poznają tego typu urządzenia, testują ich użyteczność. Fundusze VC, poszukując przedsięwzięć na wczesnym etapie, mają wpisane w biznes ryzyko, że część przedsięwzięć zakończy się fiaskiem.
Broni ich pan, ale z "Internet of Shit" problem jest jeszcze inny. Nie chodzi o to, że pomysł nie wypala, ale że od początku nie ma sensu.
Dziwne czy nietrafione inwestycje przyciągają uwagę mediów i czytelników, ale to jednak pewien margines. To nie jest to, czym żyje rynek Venture Capital.
Wy żyjecie wprowadzaniem internetu rzeczy w przemyśle. To znaczy, że wasze spółki instalują jakieś inteligentne linie montażowe? A może po prostu fabryki zaczynają wykorzystywać big data?
Spółki z naszego portfela nie tyle instalują nowe linie montażowe, co poprawiają działanie tych już istniejących. Dobrym przykładem jest polski Elmodis, który zajmuje się zwiększaniem efektywności procesów, w których używana jest maszyna przemysłowa napędzana silnikiem elektrycznym. Elmodis stworzyło system monitorowania stanu tego urządzenia.
To brzmi potwornie nudno.
OK, to może inaczej. System Elmodis pozwala przewidywać awarie bardzo drogich urządzeń zanim jeszcze się wydarzą, a do tego oszczędzać nawet kilkadziesiąt procent energii zużywanej przez maszynę. Może i wyciskarka do soków z wi-fi brzmiała bardziej interesująco, ale zawsze jest pytanie, co przynosi większą korzyść.
Mówimy o Elmodis w gruncie rzeczy nie z powodu tego co robi, ale w jaki sposób sprzedaje.
W przypadku tej firmy klient nie kupuje oprogramowania, jakiegoś systemu pomiarowego. Tak naprawdę kupuje m.in. oszczędność energii i ostrzeżenie przed awarią, a więc nie produkt, a rezultat. To jest właśnie jeden z ważniejszych trendów na świecie - "outcome economy", a więc sprzedaż konkretnych rezultatów, a nie narzędzi.
Wyjdźmy z fabryki gdzieś, gdzie bliżej będzie konsumentowi. Philips już od jakiegoś czasu sprzedaje światło, a nie żarówki, czyli sprzedaje efekt, nie narzędzie. To "outcome economy" w czystej postaci. Jest nawet firma, która sprzedaje uczucie, jakie zapewnia dywan zamiast samego dywanu albo usługę noszenia jeansów, zamiast samych spodni. Kiedy stanie się codziennością, że nie będziemy kupować przedmiotów tylko usługi, które one zapewniają?
Z pewnością coraz częściej wartość, jaką będziemy kupować, będzie usługą, a nie produktem. Wystarczy spojrzeć, jak rozwinął się rynek długoterminowego wynajmu samochodów przez firmy, ale i osoby prywatne. Być w może w końcu wiele osób dojdzie do wniosku, że wcale nie potrzebuje samochodu, który godzinami tylko stoi pod blokiem.
Airbnb, system rowerów miejskich, samochody na godziny, a nawet minuty. Czy to zjawisko współdzielenia może zajść tak daleko, że człowiek w końcu pozbędzie się potrzeby posiadania i wszystkiego będzie wyłącznie używał? Nie tylko samochodów i rowerów, ale i mebli, a nawet ciuchów?
To już jest wizja wybiegająca bardzo daleko w przyszłość, ale współdzielenie, jako trend, ma duży potencjał. Zwykle mówimy o "sharing economy" w kontekście globalnym, ale to współdzielenie może się też rozwinąć na skalę lokalno-prywatną.
Przecież posiadając jakiś przedmiot mogę powiedzieć zamkniętej grupie znajomych: wykorzystujcie go, jest do waszej dyspozycji wtedy i wtedy, i kosztuje tyle i tyle.
Można też udostępniać coś w modelu abonamentowym, płacąc określoną stawkę co miesiąc za korzystanie z jakiegoś dobra. Tak coraz częściej działają firmy software'owe, czyli w modelu SaaS – Software as a Service. Klienci nie kupują od nich oprogramowania, ale możliwość korzystania z niego.
A przemysł 4.0? To bardzo modne hasło przyszłości czy już rzeczywistość?
Przemysł 4.0, czyli łączenie ze sobą urządzeń i tworzenie z nich inteligentnych, samozarządzających się systemów, to nie jest hasło przyszłości, to się dzieje tu i teraz. Dobrym na to dowodem jest fakt, że termin ten wywodzi się ze strategii niemieckiego rządu, który wprowadza ją w życie już od kilku lat.
Z inwestycyjnej perspektywy dzieje się bardzo wiele. Według CB iNside w ubiegłym roku zainwestowano ponad 2 mld. dol. w przeszło 300 transakcjach właśnie w ten rodzaj przemysłu. Do 2022 r. inwestycje w przemysł 4.0 sięgnąć mają 200 mld dol.
To na świecie. A w Polsce?
Nasz fundusz zainwestował w pięć spółek wpisujących się w przemysł 4.0 i szukamy kolejnych. Nie ma co prawda dokładnych analiz dla polskiego rynku, ale wyraźnie widzimy, że wszystkie duże przedsiębiorstwa przemysłowe poszukują rozwiązań w tym obszarze.
Zresztą nie tylko firmy, ale wszystkie duże gospodarki zwracają bardzo dużą uwagę na to, żeby nie przespać momentu wejścia w przemysł 4.0.
Spać z tego powodu nie może wicepremier Morawiecki. Ma szanse wprowadzić polską gospodarkę na te nowe tory?
Na osobach odpowiadających za wyznaczanie strategii i sposobu myślenia dużych przedsiębiorstw spoczywa wielka odpowiedzialność. Oni wpływają na całą gospodarkę. Dlatego mówienie o tym, że należy podnosić innowacyjność i tworzyć przemysł 4.0, niewątpliwie powoduje, że firmy w końcu zaczynają na to zwracać uwagę. Czują po prostu, że jest sprzyjający klimat.
To tylko klimat czy też dobrze zaplanowany plan wsparcia? Bo jak atmosfera się zepsuje, to może skończyć się na tym, że przejemy miliony złotych i dalej będziemy składać długopisy.
Nie chcę recenzować programów proponowanych przez rząd. Ale na pewno klimat, który towarzyszy temu, żeby tego typu nowoczesne rozwiązania wdrażać, jest bardzo pomocny. Polski przemysł musi wiedzieć, że zmiany są konieczne, aby dotrzymać kroku konkurencji z innych krajów.