Bez nowoczesnych rakiet jesteśmy kompletnie bezbronni w przypadku ataku z powietrza. Od ich szybkiej dostawy zależy nasze bezpieczeństwo. Tymczasem MON może wybrać producenta, który nie jest w stanie określić, kiedy nam je przekaże - Wymagamy podsystemów, w tym radarów i systemu dowodzenia, które jeszcze nie istnieją - mówi Michał Likowski, ekspert ds. uzbrojenia i szef specjalistycznego magazynu "Raport".
Program „Wisła” ma być odpowiedzią na brak w naszej armii nowoczesnego systemu obrony powietrznej średniego zasięgu. Ma on pozwalać niszczyć samoloty, śmigłowce, ale też i rakiety wroga. Ma być to możliwe w dużej, bezpiecznej odległości dla naszych wojsk i obiektów cywilnych. Przestrzale rakiety, jakimi dysponuje teraz Wojsko Polskie, nie zapewniają takiej ochrony.
Bez wsparcia wojsk NATO jesteśmy więc praktycznie bezbronni przed atakami z powietrza. Oczywiście kolejne rządy zdawały sobie z tego sprawę, ale niewiele zrobiły, by przyśpieszyć cały proces wyboru takiego systemu. Teraz wiele wskazuje na to, że przed nami jeszcze kilka lat nerwowego oczekiwania.
- Pierwszy raz o możliwym zakupie starych Patriotów informowano oficjalnie już w 2009 r., ale MON co najmniej od dekady pracuje nad pozyskaniem nowoczesnych systemów obrony powietrznej średniego zasięgu. Według zapowiedzi przedstawicieli resortu obrony w tym roku powinna zostać podpisana umowa finalna, ale może się to okazać trudne do zrealizowania - mówi Michał Likowski, ekspert ds. uzbrojenia i szef specjalistycznego magazynu "Raport".
Źle się to wszystko zaczęło
Jak dodaje, szczegółowe negocjacje z Raytheonem (producent rakiet Patriot) dopiero się zaczęły, a konieczne jest jeszcze uzgodnienie umowy offsetowej, co samo w sobie musi zająć przynajmniej kilka miesięcy. Co więcej, inny amerykański producent - MEADS International - ma przedstawić w połowie stycznia ofertę, która może zmienić plany MON i stać się podstawą do rozpoczęcia oficjalnych negocjacji z tym oferentem.
MEADS pojawił się w grze dopiero za rządów PiS. Poprzednia koalicja PO-PSL w swojej narracji usprawiedliwiającej konieczność wydania kilkudziesięciu miliardów złotych na ten cel, postawiła na potrzebę szybkiego dostarczenia systemu obrony powietrznej. Oczywiście taka jest prawda, ale w tym pośpiechu zdecydowano o wyborze do finału negocjacji tylko dwóch ofert: francuskiego SAMP/T i amerykańskiego Patriota.
Jak przypomina Likowski, później odrzucono Francuzów i pozostawiono w negocjacjach tylko amerykanów z powodów czysto politycznych, co zostało jasno powiedziane przez MON. - Gdyby rzeczywiście Wojsko Polskie szukało czegoś do zakupu w szybkim tempie i z nowoczesną architekturą systemu, to wybór Francuzów byłby dobrą decyzją. Jest on znacznie nowszy technicznie i dookólny, czyli pozwala zwalczać cele powietrzne z każdego kierunku.
Tymczasem Patriot zwalcza cele tylko w wycinku 90 stopni, bo ma nieruchomą antenę. Z drugiej jednak strony system francuski ma jednak mniejsze zasięgi przechwytywania niż Patriot i jest skonfigurowany głównie do zapewnienia obrony zgrupowaniom wojsk. Gorzej sprawdza się w roli systemu do obrony lotniczej kraju.
Jak przekonuje Remigiusz Wilk, ekspert ds. uzbrojenia i szef magazynu "Broń i Amunicja", za wyborem Patriotów stało coś jeszcze, nie tylko polityka. - Patrioty na rynku są od lat i ich ogromną przewagą jest to, że są używane przez wielu naszych sojuszników z NATO. Łatwiej zatem połączyć je w większą całość, a w przypadku zniszczenia czy utraty systemu mamy też skąd uzyskać wsparcie sprzętowe - dodaje ekspert. Dlatego też wybór Francuzów nie byłby optymalny, ale nie to jest najgorsze.
Nie wiemy za ile, ale chcemy
- Największym błędem wstępnego okresu wyboru docelowej konstrukcji był brak klasycznego, transparentnego i w pełni konkurencyjnego postępowania. Wybrano ofertę bez kompletnej wiedzy na temat warunków finansowych i offsetowych - wyjaśnia Michał Likowski.
Żadne z przedsiębiorstw nie przedstawiło bowiem szczegółowej propozycji, opartej na konkretnych polskich wymaganiach. - W tej kwestii nic się nie zmieniło, mimo pojawienia się nowych rządów - ocenia ekspert.
Dalej było już tylko gorzej, bo skoro wybór dwóch oferentów bez wiedzy, co dokładnie proponują, można nazwać błędem, to co dopiero powiedzieć o podjęciu decyzji, że rozmawiamy już tylko z jednym?
W ocenie szefa „Raportu” stworzyło to istotne ryzyko dla całego procesu zakupu sprzętu. Kiedy pod koniec urzędowania poprzednich władz przedstawiciele MON pojechali do USA, okazało się, że wstępnie szacowana wartość kontraktu może być dwukrotnie większa niż zarezerwowane wtedy na ten cel 15-20 mld zł. We wrześniu 2016 roku już było wiadomo, że ten pułap zostanie przekroczony, co potwierdzał wiceminister Bartosz Kownacki mówiąc, że całość może kosztować nawet 30-50 mld zł
- Obecnie trwają negocjacje na temat zakresu, warunków i kosztów programu. Nadal jednak nie wiadomo, czy polski budżet będzie stać na oferowane warunki. Nie jest też jasne, na jaką konfigurację systemu zdecyduje się ministerstwo obrony. Wymagamy podsystemów - w tym radarów i systemu dowodzenia - które jeszcze nie istnieją - mówi Likowski.
System nowoczesny, ale nieistniejący
Wszystko dlatego, że MON chce kupić Patrioty z nowoczesnym systemem dowodzenia obroną powietrzną IBCS. Jak wyjaśnia ekspert, ma on stanowić kościec nie tylko systemu "Wisła", ale również "Narew" - zestawów bliskiego zasięgu, zdolnego zwalczać cele odległe o ponad 25 km. Resort jasno daje do zrozumienia, że woli poczekać na IBCS kosztem szybkości dostaw.
- Problem w tym, że jest on dopiero wdrażany dla US Army, a dodatkowo Amerykanie zgodzą się na sprzedaż jedynie wersji eksportowej. Wszystko wskazuje na to, że nie będzie on dostępny przed 2019 r. Z kolei opracowanie przez Raytheona dookólnego radaru zajmie 5 lat od momentu podpisania umowy - mówi Likowski.
Zatem oczekiwanie na system obrony, który, jak przekonują politycy poprzedniego i obecnego rządu, jest nam absolutnie niezbędny, możemy jeszcze poczekać kilka lat. Nie będzie to jednak pierwszy raz, kiedy deklaracje resortu rozmijają się z rzeczywistością. Po zerwaniu negocjacji w sprawie Caracali minister Macierewicz obiecywał naszym żołnierzom pierwsze nowe śmigłowce jeszcze do końca 2016 r.
Tak się jednak nie stało. Pytaliśmy pod koniec roku MON o przyszłość tej deklaracji. Odpowiedź otrzymaliśmy dopiero teraz, 4 stycznia: „nie komentujemy sprawy śmigłowców przed zakończeniem procedury” - napisano lakonicznie w mailu od Centrum Operacyjnego ministra.
Jak się jednak wydaje, to nie jedyne problemy, które mogą pojawić się podczas realizacji tego programu. - Jest jeszcze jedno ryzyko. W ostatnim roku doszło do bardzo dużych zmian kadrowych w MON i PGZ. Można się obawiać, że przynajmniej w okresie przejściowym doprowadzi to do istotnego spowolnienia procesu negocjacji i podejmowania decyzji - mówi Likowski.
Z tą opinią zgadza się również drugi z ekspertów. - Przy braku dużej liczby ekspertów w MON zajmujących się takim uzbrojeniem jest to bardzo trudne zadanie. To jest trochę jak z próbą zakupu zaawansowanego samochodu wyścigowego: ktoś prosi o oferty, ale niewiele wie o wyścigach i niuansach używania takich aut - mówi Wilk.
To się szybko nie rozstrzygnie
Docelowo chcemy kupić 8 dywizjonów obrony powietrznej, składających się m.in. z 16 zestawów radiolokacyjnych i 32-48 wyrzutni. Jak dodaje ekspert, program "Wisła" jest jednym z najbardziej skomplikowanych przedsięwzięć zbrojeniowych w dotychczasowej historii.
- Trudno spodziewać się w tej sytuacji szybkich rozwiązań, mimo deklaracji przedstawicieli MON - mówi Michał Likowski.- Kłopot dodatkowy mogą nam sprawić Niemcy. Nasi sąsiedzi debatują teraz nad tym, czy rozwijać Patriota dalej, czy oprzeć bezpieczeństwo na innym systemie - dodaje Wilk. Ostatnie przetargi i blamaż z Caracalami pokazały też, że nie najlepiej planowane są modernizacyjne zakupy dla wojska.
Tak przecież było w opisywanym już w WP money przypadkuzakupu supernowoczesnych rakiet JASSM, które są marzeniem każdej armii na świecie. Z chirurgiczną precyzją potrafią niszczyć cele odległe nawet o setki kilometrów. MON o ich zakupie wypowiadał się w samych superlatywach. Niewiele jednak słychać było o tym, że rakiety ogołocą nasz budżet z miliardów złotych i - co gorsza - że do pełnego ich wykorzystania brakuje nam odpowiednich systemów.
- Kupujemy drogą zabawkę, która niszczy odległe cele, a nie mamy urządzeń, które pozwalają je identyfikować i rozpoznawać. Czym mamy to robić? Wyczytać z brudnego palca? - komentował zakup Wojciech Łuczak, ekspert ds. bezpieczeństwa i obronności. Jak będzie tym razem, co i za ile ostatecznie kupimy?
Niestety do czasu opublikowania tego artykułu Ministerstwo Obrony Narodowej nie odpowiedziało na zadane przez nas pytania. Nie wiemy więc jaki może być ostateczny koszt zakupu i czy rzeczywiście MON chce czekać na dostawę z najnowocześniejszymi systemami dowodzenia, których jeszcze nie ma. W związku z tym nie wiemy też, kiedy „Wisła” zacznie chronić polskie niebo.