Oficjalna wersja brzmi: Snapchat został założony w 2011 roku przez dwóch studentów – Evana Spiegela i Roberta Murphy'ego z Uniwersytetu Stanforda. Tylko że oprócz tej oficjalnej, istnieje inna – był jeszcze trzeci student o nazwisku Reggie Brown.
Brown w 2013 roku pozwał kolegów za to, że wyrzucili go ze spółki bez żadnej rekompensaty, podczas gdy, jak twierdzi, to on jest twórcą pomysłu efemerycznych zdjęć. Ugodę zawarto już we wrześniu 2014 roku, ale wszystkie jej warunki były tajne. Aż do teraz.
W prospekcie emisyjnym, jaki Snap Inc. złożył w amerykańskiej Komisji Papierów Wartościowych i Giełd, chcąc przeprowadzić IPO na NYSE, można znaleźć informację, że spółka zapłaciła Brownowi 157,5 mln dol. – pisze portal Techcrunch.
Co ciekawe, w tym samym prospekcie emisyjnym założyciele szacują wartość spółki na 20-25 mld dol., więc milionowa ugoda z Brownem kosztowała Snapa grosze.
Jak to było?
Reggie Brown i Evan Spiegel należeli na studiach do tego same bractwa. Byli przyjaciółmi. To była wiosna 2011 roku. Brown w studenckim pokoju żartując o sextingu wpadł na pomysł znikających zdjęć. Potem okazało się, że rzeczywiście aplikacja Snapchat była wykorzystywana do przesyłania pikantnych zdjęć lub filmów, które zaraz po przesyłaniu znikały.
Źródło, na jakie powołuje się portal Techcrunch, twierdzi, że to rzeczywiście Brown wpadł na ten pomysł, w pokoju nie było nawet ani Spiegela, ani Murphy'ego. Brown wiedział, że Spiegel potraktuje ten pomysł poważnie i razem coś z nim zrobią. Wybiegł więc prosto do przyjaciela, który prawdopodobnie od razu zrozumiał, że to pomysł wart miliony dolarów.
Snap Inc. (właściciel aplikacji Snapchat) rzeczywiście został początkowo założony przez trzech kolegów, jednak Spiegel i Murphy szybko pozbyli się Browna, nie wypłacając mu żadnej rekompensaty. Zmusił ich do tego dopiero pozew sądowy.
Kto wymyślił Facebooka?
Snapchat to nie jedyna spółka, która miała taki problem. Głośna była sprawa Facebooka, który też ma swoją alternatywną historię poza tą, która opowiada o geniuszu Marka Zuckerberga.
Według niej podczas studiów na Harvardzie do Marka przyszło dwóch starszych kolegów – bliźniacy Cameron i Tyler Winklevossowie. Mieli pomysł na portal społecznościowy, a Mark miał dla nich stworzyć stronę internetową – Facemash.com.
Problem w tym, że strona ta nigdy nie powstała, a Zuckerberg ich pomysł zmodyfikował i stworzył własny projekt – Facebook.
Winklevossowie twierdzili, że Facebook to de facto ich pomysł i poszli do sądu. Wygrali. W 2008 roku dostali 65 mln dol. odszkodowania. Niemało. Jednak w porównaniu do potęgi, jaką już wtedy był Facebook, to znowu grosze. Bliźniacy planowali iść do sądu ponownie i walczyć o więcej, ale ostatecznie odpuścili.
Polskie Grono, które wyprzedziło Facebooka
W Polsce też mamy na koncie takie historie. Głośna była sprawa popularnego niegdyś serwisu Grono.net, który powstał, zanim jeszcze Polacy słyszeli cokolwiek o Facebooku. Założyło go trzech kumpli - Piotr Bronowicz, Tomasz Lis i Wojciech Sobczuk. Serwis rósł błyskawicznie, po roku miał 29 tys. użytkowników, po dwóch już 510 tys. Bywały tygodnie, kiedy przybywało po 16 tys. nowych ludzi w tej społeczności.
Potrzebny był sprzęt, a więc i pieniądze na inwestycje. Założyciele dokładali nieustannie pieniądze z własnej kieszeni, najwięcej Lis. To on opłacał amerykańskie serwery ze swojego prywatnego konta. Chłopaki nie mieli żadnej umowy założycielskiej, żadnych dokumentów.
W końcu pojawił się pierwszy konflikt, kiedy pojawił się pierwszy inwestor - Robert Rogacewicz. Trzeba było sformalizować działalność. Wtedy okazało się, że w KRS widnieje tylko nazwisko Sobczuka i nowego inwestora – Rogacewicza. Pozostali dwaj założyciele zostali usunięci z projektu, a kolega zablokował im dostęp do danych firmy.
Bronowicz i Lis poszli do sądu. Pierwszemu udało się zawrzeć ugodę, ile dostał, nie wiadomo. Drugi miał mniej szczęścia – nie dostał nic, zostały mu tylko długi po tym, co zainwestował w spółkę jeszcze na koleżeńskim etapie.
Wrogie przejęcie Allegro
Konflikt o własność pojawił się też w doskonale znanej Polakom platformie aukcyjnej Allegro, która powstała w 1999 roku w Poznaniu. W 2000 roku Allegro zostało kupione przez brytyjską spółkę QXL ricardo za 75 tys. dol.
Komplikacje pojawiły się już rok później, kiedy w Polsce zmieniły się przepisy i trzeba było podnieść kapitał zakładowy. QXL ricardo zleciła to zadaniem członkowi zarządu QXL Polska - Arjanowi Bakkerowi. Ten jednak wykorzystał sytuację, by w sposób nielegalny przejąć Allegro.
Radca prawny, który pomagał w tym przejęciu, w 2004 roku został skazany przez sąd i stracił prawo wykonywania zawodu na pięć lat. Miał przygotować pełnomocnictwo od brytyjskiej spółki w sposób nieuczciwy i działać wbrew interesom QXL ricardo.
Brytyjczycy jeszcze długo musieli walczyć o odzyskanie swojej własności. Dopiero w 2006 roku podpisano porozumienie, na mocy którego dotychczasowi właściciele 92 proc. spornych akcji QXL Poland objęli 18 proc. akcji nowej emisji QXL ricardo.
Polacy bija się o drobniaki
Artur Kurasiński, najbardziej znany w Polsce specjalista od startupów i branży technologicznej, obecnie CEO Muse, czyli aplikacji analizującej wideo w mediach społecznościowych, lata temu sam został odsunięty od biznesu, który współtworzył. I to jeszcze zanim zaczął go na poważnie rozkręcać. Jego zdaniem, to polska specyfika – bijemy się o pieniądze, jak tylko na horyzoncie pojawią się pierwsze drobniaki.
- To były jeszcze czasy studenckie. Mieliśmy we trzech pewien pomysł, wydawało mi się, że idziemy w tym samym kierunku, mamy ten sam cel. Kiedy znalazł się inwestor, który był tym projektem zainteresowany, a ja na spotkaniu z nim nie mogłem być, okazało się, że nie jestem uwzględniony w ustaleniach co do podziału pieniędzy czy udziałów w spółce – mówi WP money Kurasiński.
Zdaniem dwóch pozostałych kolegów jego wkład w ten projekt nie był duży. - Co więcej, oni chcieli oddać inwestorowi ten projekt za nieduże pieniądze, a ja widziałem w tym znacznie większy potencjał, nie chciałem tego oddać tak tanio, dlatego sam poszedłem na rozmowy o tej inwestycji. Skończyło się to tak, że inwestor nie dał pieniędzy dwóch pozostałym kolegom, projekt padł, ja musiałem się im tłumaczyć, dlaczego doprowadziłem do dywersji, za co pewnie będą mieli do mnie pretensje do końca życia, a inwestor pewnie pozostał z wrażeniem, że próbowaliśmy go oszukać - opowiada.
Może w takim razie od samego początku, kiedy zaczyna się wspólnie działać, należy ustalić zasady i podziały w akcjonariacie?
- To trudne, bo przecież nikt nie będzie biegł do prawnika na następny dzień po pierwszym spotkaniu, na którym kilka osób zapali się do jakiegoś pomysłu – odpowiada sceptycznie Kurasiński. - Po pierwsze to jeszcze za wcześnie, po drugie rzeczywistość jest taka, że ci ludzie czasem ledwo mają na dużą pizzę, przy której umawiają się na drugie spotkanie, nie mówiąc o tym, żeby wyłożyć 5 tys. zł na złożenie spółki - wyjaśnia.
Jednak to nie znaczy, że nie ma wyjścia. - To, co mógłbym poradzić, to zrobienie sobie takiego miodowego miesiąca, żeby zobaczyć, jak to działa. Można bez wizyty u notariusza i zakładania spółki spisać najpierw coś w rodzaju umowy przedwstępnej, w której ustalimy, kto jest prezesem, komu ile udziałów przypadnie w przyszłości. A jeśli za rok wszystko będzie działać jak trzeba, wtedy dopiero sformalizować tę działalność z prawnikiem – radzi Artur Kurasiński.
Zawsze potrzebne jest jedno: zaufanie, a z tym w Polsce mamy problem.
- To nie jest tak, że w Dolinie Krzemowej tego problemu nie ma. Oni tam wcale nie są święci i z pewnością mają więcej takich Reggich, o których się nie mówi, bo w grę wchodzą mniejsze pieniądze niż w przypadku Snapa, który wyceniany jest na 25 mld dol. Różnica jest taka, że w Polsce częściej te konflikty pojawiają się już wtedy, kiedy pojawiają się pierwsze pieniądze, ledwie 10 czy 100 tys. zł. Już wtedy zaczyna się wojna o orzeszki, podczas gdy projekt ma potencjał, żeby wyjść w świat i przynieść miliony – twierdzi Kurasiński.
Wtedy przydaje się mentor, który mniej doświadczonym powie, żeby przestali sobie skakać do gardeł, bo gra idzie o znacznie większe pieniądze niż te, o które się biją.