Inwestycje runęły. Firmy siedzą na gotówce, ale nie chcą inwestować, bo boją się, co nowego wymyśli PiS. Spółki Skarbu Państwa też inwestować nie mogą, bo skala zmian kadrowych była zbyt głęboka. - Grozi nam scenariusz węgierski. Dziesięć lat temu Węgry były o jedną trzecią bogatsze niż Polska, ale stanęły - mówi money.pl Ignacy Morawski, ekonomista WiseEuropa. - Rząd nie dostrzega niebezpieczeństw, bo jest zbyt pewny siebie – dodaje.
Po trzech kwartałach inwestycje przedsiębiorstw spadły o ponad 9 proc. rok do roku. Rok wcześniej w tym samym czasie mieliśmy wzrost o 12,3 proc. Co się dzieje? Czy to już zapaść?
Jeżeli po pierwszych dwóch kwartałach roku spadek był na poziomie 7 proc., a po trzech to już 9 proc. to oznacza, że w samym trzecim kwartale inwestycje spadły co najmniej o 10 proc. Tak, to właściwie można już nazwać zapaścią. Co ciekawe, to zjawisko charakterystyczne dla recesji.
Jak to? Przecież polska gospodarka nie jest w recesji.
Właśnie. Dlatego ten spadek jest bardzo dziwny. A recesji nie mamy jeszcze, bo mocno trzyma się konsumpcja i rynek pracy. Wydaje mi się, że mimo wszystko firmy traktują ten spadek inwestycji jako przejściowy.
W tym samym okresie duże firmy zarobiły więcej o 11,5 proc. rok do roku. Dlaczego więc nie inwestują, skoro siedzą na gotówce?
Moim zdaniem firmy traktują ten spadek nie jako wynik załamania koniunktury czy pogorszenia perspektyw gospodarczych. Przyczyny są trzy. Po pierwsze to przesuniecie w wydatkowaniu środków europejskich. Po drugie: bardzo głębokie zmiany kadrowe w spółkach Skarbu Państwa, co przekłada się na mniejszą zdolność inwestycyjną tych spółek. Trzeci powód to niepewność polityczna.
Biznes boi się PiS-u?
Firmy nie są pewne przyszłości regulacji w różnych branżach. Na przykład branża handlowa nie wie, jakie będzie płacić podatki, dlatego może ograniczać działalność inwestycyjną. Podobnie jest w innych dziedzinach. I kończy się tym, że przedsiębiorstwa są mniej chętne do angażowania się w duże projekty.
Kiedy firmy przestaną się bać?
Prognozy NBP pokazują, że inwestycje w przyszłym roku przyspieszą i myślę, że tych prognoz można się trzymać.
Coś może zagrozić temu odbiciu?
Zachowanie inwestycji bardzo ciężko prognozować, bo często skala zmian jest bardzo duża. Na pewno jest ryzyko, że okres flauty w wykorzystaniu funduszy europejskich będzie się wydłużać. Niepewność regulacyjna też może się powiększać.
Do tego pojawia się niebezpieczeństwo, że wzrośnie tzw. premia za ryzyko, czyli dodatkowy koszt, jaki firmy, które pożyczają pieniądze i inwestują, muszą zapłacić. Patrząc z innej strony, to koszt, jaki inwestorzy finansowy doliczają w związku z niepewnością polityczną i gospodarczą. To jest tzw. ryzyko scenariusza węgierskiego. Nie chcę straszyć, to ryzyko nie jest bardzo duże, ale nie możemy go tracić z horyzontu.
Co ma pan na myśli, mówiąc o scenariuszu węgierskim?
To sytuacja, w której rośnie niepewność i premia za ryzyko, a w konsekwencji zmniejsza się chęć do inwestowania. To sprawia, że wzrost gospodarczy się obniża i powoduje problemy z zadłużeniem, a to z kolei jeszcze bardziej powiększa premię za ryzyko. W ten sposób tworzy się błędne negatywne koło. Przez taki scenariusz przeszły Węgry.
Jeżeli ta niepewność dotycząca polskiej gospodarki się nie zmniejszy, będziemy mieli od czynienia z ryzykiem poważniejszego spowolnienia PKB. Choć na razie bazowy scenariusz jest taki, że w przyszłym roku wzrost gospodarczy przyspiesza z powrotem do 3 proc., może do 3,5 proc. Tego bym się na razie trzymał.
Ale na razie PKB zwalnia, w III kwartale do 2,5 proc, co było dużym negatywnym zaskoczeniem. Rząd się z tego tłumaczył, zapewniając, że w kolejnych miesiącach będzie lepiej. Wierzy pan rządowi? PKB przyspieszy już w IV kwartale?
Bardziej prawdopodobne jest, że pod koniec roku wzrost gospodarczy jeszcze spadnie i to poniżej 2 proc., a przyspieszenie zacznie się dopiero w przyszłym roku.
Wróćmy do Węgier. Kiedy premia za ryzyko w tamtejszej gospodarce zaczęła rosnąć i Węgrzy wpadli w to błędne koło? To wina Orbana czy rządzących przed nim węgierskich socjalistów?
Oczywiście winne są rządy socjalistów. Punktem zwrotnym był kryzys polityczny w 2006 roku, który ujawnił nieodpowiedzialność w zakresie polityki fiskalnej. Gospodarka zwolniła, nagle zaczęto obniżać Węgrom ratingi, wzrosła niechęć do inwestowania i premia za ryzyko, a wzrost gospodarczy spowolnił. Ostatecznie Węgry weszły w kryzys finansowy w 2008 roku już z bardzo niskim wzrostem gospodarczym.
W tym czasie Polska mogła się pochwalić jeszcze bardzo wysokim wzrostem. Bo trzeba pamiętać, że sporo czynników jednak różni nas od Węgier.
Co na przykład?
Mimo wszystko mamy mniejszy dług zagraniczny niż Węgrzy, mniejszy deficyt w finansach publicznych. Węgry w 2004/2005 roku, czyli po wejściu do Unii Europejskiej były krajem, który miał PKB na głowę mieszkańca o 1/3 wyższy niż w Polsce, to był kraj zamożniejszy. Miał też dużo niższe bezrobocie, bo na poziomie ok. 6 proc., kiedy w Polsce dochodziło jeszcze do 20 proc.
Ale Węgry stanęły, a Polska się rozwijała i goniła inne kraje. Dziś jesteśmy na bardzo podobnym poziomie.
Czy to oznacza, że nasze gospodarki są tak samo postrzegane?
Właśnie zupełnie nie. Węgry traktowane są jako czarna owca regionu, jako kraj, który był zamożny, ale stracił swoje szanse. A Polska jeszcze do niedawna była traktowana jako przykład success story i pokazywana jako kraj, w którym warto inwestować.
Już nie jest?
Właściwie jeszcze jest, ale na tym obrazku przedstawiającym historię sukcesu zaczęło pojawiać się sporo rys. Teraz mamy przed sobą dwie ścieżki: polską, czyli ścieżkę wykorzystywania szans i węgierską, czyli ścieżkę ich zaprzepaszczenia.
Węgierski scenariusz nie musi się zrealizować w Polsce, ale takie decyzje jak obniżenie wieku emerytalnego pokazują, że rząd zbyt małą uwagę przykłada do scenariuszy negatywnych. Nie dostrzega niebezpieczeństw, bo jest zbyt pewny siebie.