Nasi politycy narzekają na zarobki. Tymczasem dawnemu ambasadorowi Zairu w Polsce tak bardzo brakowało pieniędzy, że wylądował na ulicy.
242 zł uzbierane przez posłów w Sejmie dla ministra Gowina to z pozoru niewielka kwota. Emany Mata Likambe, świetnie wykształcony zairski urzędnik, biegle władający 4 językami, na początku lat 90. nie mógł jednak liczyć nawet na takie wsparcie.
W 1992 r., po pobycie na prestiżowym stanowisku w ONZ w Nowym Jorku, Likambe został wyznaczony następcą dotychczasowego ambasadora Zairu w Warszawie. Wszystko toczyłoby się zwyczajowym dla tego typu stanowiska rytmem – willa, samochód z kierowcą i wieczorne rauty w najlepszych lokalach stolicy – gdyby nie gigantyczne kłopoty gospodarcze, w jakie jego kraj popadł ze względu na nieudolną politykę dyktatora Mobutu Sese Seko. Średnia miesięczna pensja w Zairze, wynosząca 4 dolary, nie wystarczała nawet na podstawowe potrzeby. Zapłaty nie otrzymywali urzędnicy i nauczyciele, a armia wszczęła bunt, gdy żołnierzom wypłacono żołd w nieważnych banknotach.
Zobacz też: Jarosław Gowin narzeka na zarobki. Nie tylko opozycja się dziwi
Już rok po rozpoczęciu pracy w Warszawie Likambe wyprowadził się z budynku ambasady przy ul. Kubickiego 11. Sprzedał limuzynę i zamieszkał w hotelu, który też musiał wkrótce opuścić ze względu na rosnące zadłużenie. Choć z kłopotami borykały się wówczas wszystkie placówki dyplomatyczne Zairu (szef MSZ tego kraju spłacał podczas wizyt międzynarodowych m.in. 8-letnie rachunki telefoniczne i długi u dentystów), to Likambe został pierwszym w historii świata ambasadorem, zmuszonym do nocowania na Dworcu Centralnym w Warszawie.
Biedny, ale w krawacie
Zairski urzędnik szybko zaprzyjaźnił się z pozostałymi bezdomnymi, ale w odróżnieniu od nich posiadał immunitet i status dyplomaty. Wciąż korzystał więc z przywilejów, takich jak wizyty na przyjęciach w placówkach innych krajów, gdzie dożywiał się i korzystał z telefonu.
– Zawsze przychodzi ogolony, czysta koszula, krawat. Dla niego to musi mieć duże znaczenie – komentowano.
Co noc bezdomny wracał jednak na dworzec, gdzie – jak mówili miejscowi – jadł chipsy, pił mleko, oglądał telewizję, po czym zasłaniał oczy i zapadał w sen. Historia, początkowo znana tylko w wąskich kręgach politycznych Warszawy, nabrała rozgłosu, gdy Likambe zgłosił na policję, że został okradziony. O ucieczce od obowiązków nie chciał jednak słyszeć.
- Oni mi zapłacą! Jeśli nie mnie, to moim wnukom, jeśli nie teraz, to za sto lat, ale dadzą mi pieniądze. A ja jestem urzędnikiem państwowym. Będę tu aż do chwili, kiedy mnie odwołają - tłumaczył dziennikarzom.
Sprawa, już wówczas rozgłoszona przez światowe media, spotkała się z uprzejmą reakcją ambasady Bułgarii, która zorganizowała mieszkanie dla bezdomnego kolegi. W 1994 r. Likambe został zastąpiony na stanowisku, otrzymał obiecane wynagrodzenie i nigdy więcej nie pojawił się już w Polsce.