Pracują kilkadziesiąt godzin bez przerwy. Za głodową pensję. Ochroniarze, portierzy, szatniarze i sprzątaczki od dawna czują się na marginesie. - Nie wyjdą na ulicę, bo muszą pracować, żeby przeżyć kolejny dzień - mówi Katarzyna Duda z Ośrodka Myśli Społecznej im. F. Lassalle'a, autorka raportu "Outsourcing usług ochrony oraz utrzymania czystości w instytucjach publicznych". - Tanie państwo i dyktat najniższej ceny w zamówieniach odbiły się na najsłabszych pracownikach - dodaje.
Mateusz Ratajczak, WP money: Najgorzej opłacany zawód w Polsce?
Katarzyna Duda, Ośrodek Myśli Społecznej im. F. Lassalle'a: Ochroniarz.
Ile za godzinę?
Najniższa stawka, jaką spotkałam podczas badań, to 3 zł i kilkadziesiąt groszy. Średnia to mniej więcej między 3 a 5 zł. Sprzątaczki z reguły zarabiają odrobinę więcej, częściej miały zagwarantowane pensje minimalne.
Ten ochroniarz pracujący za 3 zł przyjął jednak taką stawkę. Pracuje, więc godzi się na takie warunki.
A co miał zrobić? Gdyby poszedł do innej firmy, to miałby dwa razy wyższą pensję? Ochroniarze nie łudzą się nawet, że gdzieś w ich mieście byłoby lepiej. Nie patrzmy na ten problem z perspektywy dużego miasta, tylko małej miejscowości. Tam lepsze jest kilka złotych niż nic.
Przy stawce 4 zł - 640 zł miesięcznie, przy 5 zł - 800 zł. Za takie pieniądze ciężko przeżyć. Idą święta, więc dodam: ciężko i przeżyć, i cokolwiek świętować, zorganizować wigilię.
Czasami ciężko to sobie wyobrazić, ale ci ludzie pracują za mniej niż połowa pensji minimalnej. Żeby ją osiągnąć, ochroniarze często pracują dwa razy więcej. Wtedy ze 160 przepracowanych godzin robi się 320. Niektórzy, by dobić do pensji minimalnej, muszą brać na barki nawet trzykrotność normalnego wymiaru pracy. Pracują tak, żeby móc przeżyć.
Rekordzista pracował...
165 godzin bez przerwy. Tydzień, ciągiem. Osób, które przepracowały kilka dni bez wytchnienia, było więcej. Firma nie zorganizowała zastępstwa, ludzie po prostu musieli pracować. Czasami z jednej pracy biegli do drugiej, by na szybko coś zarobić i kupić jedzenie. Bo poprzedni pracodawca nie zapłacił.
Czasami sobie przypominam, jak spotykałam przez lata studiów ochroniarza na uczelni. Wyglądał na niemiłego, niesympatycznego, trochę wrogiego. Dopiero rozmawiając z tymi ludźmi zrozumiałam, że oni nie są niemili. Oni są śmiertelnie zmęczeni.
Firma to praktycznie drugi dom.
To nawet pierwszy dom. W portierniach, w stróżówkach, w małych kanciapach toczy się całe życie, także rodzinne. Ochroniarzy odwiedzają tam całe rodziny, dzieci przychodzą rozmawiać, żony się przytulić. Nie wyobraża pan sobie, ile tam spotkałam zwierząt. Samotni nie mieli serca zostawiać zwierzaków na kilka dni w domu. Wolą wziąć je do pracy. Tak walczą z samotnością. Obserwowanie tego jest bolesne. Czy to jest miejsce dla rozwoju więzi rodzinnych? Oczywiście nie. Skuteczna polityka prorodzinna to nie tylko dbanie o nowe urodzenia, ale i istniejące rodziny.
Mówił pan o świętach. Sytuacja wygląda tak, że ochroniarze spędzą je w pracy. Po to, żeby pozostała część rodziny mogła cokolwiek wystawić na stół. Oni zdają sobie sprawę ze swojego położenia. Często myślą o sobie jak o marginesie społeczeństwa. A przecież nim nie są.
Jak to wytrzymać?
Ochroniarze notorycznie są niewyspani, zmęczeni. Wracają do domu i mają problemy z odpoczywaniem. Nauczyli się żyć w gotowości. W tej branży dni wolne nazywa się dniami "wyspanymi". Po kilku dniach w pracy przychodzi wolne. I przesypia się je w całości. Na regenerację potrzeba więcej czasu przy takim trybie pracy, przy niespokojnym śnie. A później wraca się na dyżur. I tak w kółko.
Fizycznie zmęczeni. A psychicznie?
Łatwo sobie wyobrazić. Warto coś jeszcze dodać w odniesieniu do świąt. W większości zakładów pracy - na uniwersytetach, w urzędach, firmach, zatrudnieni dostają przedświąteczne bony, premie, tzw. karpiowe. Pracownik ochrony czy sprzątania, który jest zatrudniony przez firmę zewnętrzną, może się temu tylko przyglądać. Jego premia zależy od życzliwości pracodawcy. Rzadko firmy ochroniarskie czy sprzątające na taką życzliwość się decydują.
W zakładzie budżetowym życzliwość jest corocznym pewniakiem. Tyle, że dostają coś innego.
Co?
Wypowiedzenia.
W święta?
Najczęściej tydzień przed końcem grudnia. Jedna z firm zwolniła pracownicę, bo chciała skorzystać ze stażystki z urzędu pracy. W ten sposób na nowy rok mogła obciąć jeszcze bardziej koszty. Nowy rok to nowe plany - to z kolei usłyszały sprzątające ze Strzelec Opolskich rok temu. Ich miejsce miała zająć firma zewnętrzna. Mogły się tam zatrudnić, ale na gorszych warunkach. Wiemy doskonale, że ochrona pracownika na umowie cywilnoprawnej nie istnieje.
W wielu rodzinach grudzień to więc miesiąc niepewności, skąd wziąć pieniądze na niezbędne wydatki. I też miesiąc niepewności, czy w styczniu będzie jeszcze praca.
Dokładnie tak.
*Na chorobę i urlop ochroniarze oraz sprzątaczki nie mają czasu. *
Choroba i urlop to czas wolny od zarabiania. Więc i na jedno, i drugie trzeba sobie wcześniej zapracować. Jak? Kilkoma dniami pracy bez przerwy. Czy to można uznać za wypoczynek? Nie.
W szpitalach mamy ochroniarzy i sprzątaczki, którzy nie mogą leczyć się tam, gdzie pracują. A to dlatego, że zatrudnia je firma zewnętrzna i robi to na tzw. śmieciówkach. W efekcie są nie tylko zagrożeniem dla pacjentów, ale również sami są bardziej podatni na choroby. Rzadko dyrekcja szpitala myśli o tym w ten sposób.
Rośnie frustracja?
Jest bardzo widoczna u mężczyzn, u kobiet czuć pogodzenie się z losem. Pewnie chciałby pan wiedzieć, czy wyjdą na ulicę protestować, palić opony. Nie wyjdą, bo są rozproszeni. Nie wyjdą, bo pracują cały dzień. Nie mają nawet czasu spotkać się w grupie i ponarzekać. Ciężko ich frustrację przekuć w jakiś ruch społeczny, nie mają związków zawodowych. Trwają.
Nie wyjdą na ulicę z jeszcze jednego powodu. Gdy nie pojawią się w pracy raz, to już najprawdopodobniej nie pojawią się u tego pracodawcy nigdy. Kogo winią za swoją sytuację: pracodawcę, instytucję czy rząd?
To skomplikowana sytuacja. Im większa firma, tym więzi pracownika z pracodawcą są słabsze. I wtedy częściej pracownicy mówią, że są wyzyskiwani przez bezpośredniego pracodawcę. W mniejszych firmach częściej szefa zna się osobiście. Wtedy nie obwinia się go o sytuację. Pracownicy wiedzą, że to instytucja zamawiająca usługi nie daje więcej pieniędzy. Najczęściej więc obwiniają rząd i instytucje publiczne. Ludzie czują pod skórą, że prawo nie powinno pozwalać na takie sytuacje.
To teraz porozmawiajmy o winnych.
Zaczęło się tak naprawdę już od transformacji. Budowa systemu instytucji publicznych opartych na outsourcingu zaczęła się właśnie na początku lat 90. Nie ma jednak wątpliwości, że te procesy przyśpieszyły w 2005 roku.
Rok wyborczy.
Podczas kampanii wyborczej Donald Tusk i Jarosław Kaczyński prześcigali się w obietnicach "taniego państwa". To miało być państwo antykorupcyjne, w którym urzędnicy nie decydują o ogromnych wydatkach, a wszystko jest jawne. Z drugiej strony miało to być państwo tanie w utrzymaniu. Publiczne pieniądze miały być szanowane.
Drugi cios wyprowadziła Zyta Gilowska, minister finansów w rządzie PiS. To ona przekonywała, że przeniesienie większości zadań administracji do firm prywatnych przyniesie ulgę budżetowi. I to się odbiło na zamówieniach publicznych. Urzędnicy dostali sygnał, że mają wydawać mniej. Zaczęli więc oszczędzać, głównie na ludziach. Losy pracowników, którzy zostali przez to zwolnieni lub trafili do firm zewnętrznych są praktycznie niezbadane. Od strony społecznej na te sprawy niewiele osób zerkało. Ważniejszy był efekt ekonomiczny.
Dziś do hasła "tanie państwo" żadna partia nie wraca, ale to państwo już dawno powstało. W przepisach i zachowaniu urzędników to wciąż siedzi.
Ale chyba im się to spodobało.
Outsourcing w instytucjach publicznych najczęściej przeprowadzają ludzie, którzy są nauczeni takiego właśnie efektywnego biznesu. Są nauczeni, że zlecanie niektórych zadań na zewnątrz jest tańsze i tak trzeba robić. Uczelnia, szpital, urząd - dla menedżerów też jest biznesem. Ekonomistów u władzy należy się bać. Tabelki nie powinny być ważniejsze od człowieka. Ten biznesowy eksperyment warto skończyć i zastanowić, jak wycofać część zmian. Niektórzy już to robią.
A jak tłumaczy się oszczędzanie na ludziach?
"To jest ogólnoświatowa tendencja", "inni tak robią", "muszę dbać o interes instytucji publicznej". Efektywność, dochody, racjonalizacja - te słowa królują. O "racjonalizacji wydatków" myślą rektorzy na poważnych uczelniach. Mówią o tym nawet na początku roku akademickiego. Koniec końców to zawsze obcięcie wydatków na sprzątaczki i ochroniarza, wyzysk najsłabszych.
Urzędy wojewódzkie, marszałkowskie, uniwersytety, sądy, szpitale bez zastanowienia czerpią wzorce z biznesu. Myślenie menadżerskie zastąpiło myślenie o polityce społecznej.
"Na rynku występujemy jako klient" - mówi pracownik urzędu, "W kapitalizmie nie patrzy się na to, kto ile zarobi, a za ile nam to zrobią" - dodaje inny. Czuć przekonanie, że reguły gry dla urzędów i biznesu są takie same.
Jedna z instytucji publicznych w zamówieniu publicznym punktowała wyżej kolor oferowanego przez firmę papieru toaletowego, a nie to, czy zatrudnia ludzi na etatach. Jak to tłumaczyć? Instytucja koncentruje się na celu, na swojej potrzebie. W tym układzie urzędnicy dobrze wykonali zadanie, ale jednocześnie zmarginalizowali człowieka.
A to nie odbija się na usługach?
Oczywiście, że tak. Słabo opłacany pracownik nie może świadczyć dobrej usługi. Lepiej, by papier był gorszej jakości, ale pracownik zarabiał więcej. Nie powinno być wątpliwości, że to jest ważniejsze.
Czasami brakuje nam takiego całościowego spojrzenia. Spójrzmy na szpitale. Tanie sprzątanie i jeszcze tańszy catering obiadów nie pomogą pacjentom szybciej zdrowieć. Bo dopiero to wszystko razem - lekarze, czyste sale i odpowiednia dieta pozwalają lepiej leczyć. Ale szybciej przejdzie obcięcie wydatków na sprzątanie i żywienie niż leczenie. A przecież to wszystko łączy się w jedno.
Czyli w naszym wydaniu "tanie państwo" zamieniło się w "dziadowskie państwo"?
Na pewno w nieczułe państwo. W wielu instytucjach króluje takie myślenie o ludziach: to nie jest mój pracownik, więc nie muszę się nim przejmować. Mało tego, po zakresie obowiązków widać, że ten pracownik z outsourcingu jest gorszej kategorii. Gabinety dyrektorów i prezesów często sprzątają etatowe sprzątaczki. Kuchnie i ubikacje - te z zewnętrznej firmy.
Widać jak na dłoni, że urzędnicy wiedzą, że outsourcing nie zapewnia im lepszych usług. Tylko tańsze. Dlatego tam, gdzie mogą, wpychają swoich pracowników. Gdy jakaś instytucja ma kompleks kilku budynków, to niemal pewne jest, że sprzątaczki etatowe będą tam, gdzie mieszczą się biura osób odpowiedzialnych za zamówienie. W pozostałych już nie.
Wtedy, gdy krzywda dzieje się tuż obok, jest usprawiedliwienie. To nie my, to oni. I nie jest ważne, że to my płacimy mało. Dlatego tak rzadko instytucje wstawiają się za pracownikami zwalnianymi z firmy zewnętrznej, która ma kontrakt. I nie ma czasem znaczenia, że jeszcze niedawno byli etatowymi pracownikami u nas.
Próba zmiany sytuacji była.
Faktycznie od połowy tego roku obowiązkowe w zamówieniach publicznych są klauzule społeczne, pracownicze. Administracja publiczna została zmuszona do wymagania etatów od przedsiębiorców realizujących zadania.
Ale to wszystko, o czym do tej pory mówiliśmy - wciąż obowiązuje. Wciąż są ochroniarze, który dostają kilka złotych za godzinę pracy.
Bo przepisy zmieniły się wyłącznie dla nowych zamówień publicznych. Te, które zostały rozstrzygnięte przed nowelizacją ustaw, dotrwają tak do końca. W niektórych wypadkach są to dwa lata. Ale już dziś wiemy, że problem wcale nie zniknie. Część pracodawców znalazła rozwiązanie tego problemu. W jednym z regionalnych oddziałów Zakładu Ubezpieczeń Społecznych ochroniarze pracują na 1/32 etatu. 15 minut dziennie etat, reszta na umowie zlecenie.
Wiemy też, że nie wszystkie instytucje publiczne stosują się do nowych reguł. Fundacja CentrumCSR już jakiś czas temu alarmowała, że szpital w Nowym Sączu nie stosuje się do przepisów. Luk szukało nawet Ministerstwo Rozwoju.
Z kolei w niektórych zamówieniach publicznych można korzystać z ułatwionej procedury i wciąż zatrudniać ochroniarzy na tzw. umowach śmieciowych. A 13 zł za godzinę pracy? Rozwiąże problem?
Przekonamy się pod koniec stycznia. Jestem pesymistką. Jeżeli do tej pory przedsiębiorcy kombinowali, to dlaczego miałoby się to zmienić?