Koniec września ubiegłego roku, kolejowe targi Trako w Gdańsku. Kuba Czajkowski, prezes firmy Astarium, właściciela platformy sprzedaży biletów Koleo, nie kryje zadowolenia. Już wiadomo, że Koleo będzie sprzedawać przez swoją aplikację bilety okresowe na pociągi Polregio.
To duży sukces, bo Polregio to największy przewoźnik kolejowy w kraju, a ponieważ obsługuje pociągi regionalne, to wielu klientów jeździ do pracy czy szkoły na biletach okresowych, nie jednorazowych. Grono potencjalnych użytkowników platformy więc rośnie.
Czym właściwie jest Koleo?Opisywaliśmy początki firmy na money.pl. - Jak byłem studentem, miałem portal "Podróż koleją po Polsce" i bardzo wiele osób - choć nie byłem związany z PKP - zwracało się po poradę: "Kuba doradź rozkład, doradź ofertę". Po pewnym czasie to przeobraziło się z hobby w biznes - opowiadał nam Czajkowski w kwietniu 2016 r. Wówczas system działał od kilku tygodni, ale już miał kilka tysięcy użytkowników.
Idea była prosta. Koleo umożliwia wygodne kupowanie biletów na relacje z przesiadkami, gdzie jest kilku przewoźników. Od razu też widać ceny. Wydawałoby się, że taki kanał sprzedaży powinien zainteresować spółki kolejowe, które sporo mówią o innowacjach, ale jak przychodzi do konkretów, to okazuje się, że największą innowacją jest biletomat na dworcu. Jednak nic bardziej mylnego. Na współpracę ze start-upem zdecydowali się głównie mali przewoźnicy. No i Przewozy Regionalne - później występujące właśnie pod marką Polregio.
Sensem istnienia aplikacji sprzedającej bilety, jest skupianie jak największej liczby przewoźników. Dlatego Koleo, współpracując w Przewozami Regionalnymi, mogło rosnąć. Efekt? Ze 100 tys. osób korzystających z aplikacji w połowie zeszłego roku, na początku 2018 r. zrobiło się pół miliona. Ale sielanka już się skończyła.
Kto jest komu winien
Pod koniec stycznia gruchnęła wieść, że Polregio nie przedłuży umowy z Koleo. Tym samym platforma zostaje bez największego partnera. Wciąż sprzedaje bilety Kolei Dolnośląskich, Łódzkiej Kolei Aglomeracyjnej czy Arrivy, ale o masowości trudno już w tym momencie mówić. Informacja o zakończeniu współpracy pojawiła się nagle.
Kiedy nie wiadomo, o co chodzi, to chodzi o pieniądze. W lecie Astarium spóźniło się z płatnościami wobec Przewozów Regionalnych. Przewoźnik zaczął naliczać kary umowne. I choć Koleo uregulowało zaległości i z rozliczeniami za sprzedaż biletów jest na bieżąco, to kary stały się kością niezgody.
Przez ostatnie miesiące roku strony usiłowały negocjować. Jedna twierdzi, że propozycje drugiej były nierealne, a druga, że pierwsza torpedowała rozmowy. Finał znamy. Nie bez znaczenia jest także kwota, której zażądał przewoźnik. Tej firmy nie ujawniają. Jednak nieoficjalnie dowiedzieliśmy się, że wysokość kary miała przekraczać kwotę, którą Koleo zarobiło na sprzedaży biletów Polregio.
Kilkuosobowa firma, jaką jest Koleo, nie jest w stanie zapłacić takiej sumy. A na pewno nie w jednej transzy. Efekt jest łatwy do przewidzenia. Firma działa dalej, ale w dużo mniejszej skali. Jeszcze kilka miesięcy temu z Astarium rozmawiało PKP o ewentualnej sprzedaży oferty znanej jako "Pakiet Podróżnika". Nagle rozmowy się urwały i już do nich nie wrócono. W ten sposób w ciągu kilku miesięcy od start-upu odwróciły się dwie wielkie państwowe firmy.
Przewozy Regionalne deklarują, że są otwarte na dalszą współpracę. Pod jednym warunkiem: o ile Astarium spłaci kary umowne. I tu koło się zamyka.
Czyj jest pociąg
Mogłoby się wydawać, że to odosobniony przypadek. Ale tak wcale nie jest. Kilka miesięcy wcześniej rozgrywała się inna walka Dawida z Goliatem. Chodzi o PKP Polskie Linie Kolejowe i autora aplikacji "Mój Pociąg". "Jest to aplikacja dla pasażerów kolei, którą tworzę całkowicie pro publico bono z pasji do kolei. Jest ona całkowicie darmowa dla użytkowników" - pisał do mnie w marcu autor "Mojego Pociągu" Adrian Łubik.
Aplikacja umożliwiała planowanie podróży i podglądanie opóźnień pociągów. Jednak, żeby działała, musiała mieć dostęp do danych przygotowywanych przez PKP PLK. I tu zaczęły się schody. PKP PLK była zdania, że aplikacja korzystała z danych w sposób niezgodny z regulaminem. I bez pozwolenia. Autor "Mojego Pociągu" uważał natomiast, że to dane publiczne i może z nich korzystać.
I znów, jak nie wiadomo, o co chodzi, to chodzi o kasę. Jak informował "Rynek Kolejowy", Łubikowi zaproponowano dostęp do danych za 26 tys. zł jednorazowej opłaty i 1,8 tys. abonamentu miesięcznego. Spory koszt jak na darmową aplikację, tworzoną pro bono. Autor aplikacji wielokrotnie prosił PKP PLK o udostępnienie danych i nieblokowanie aplikacji. W odpowiedzi słyszał, że spółka nic nie blokuje i ze swojej strony prosi o przestrzeganie regulaminu. Użytkownicy aplikacji zwracali się także o pomoc do ówczesnej minister cyfryzacji Anny Streżyńskiej. Też na nic.
"Powoli tracę zapał, by dawać cokolwiek od siebie dla społeczności. Tracę wiele czasu na obchodzenie sztuczek technicznych i utrudnień ze strony PKP PLK" - pisał w swoim mailu do naszej redakcji Adrian Łubik. W końcu stracił go całkowicie. W październiku zeszłego roku aplikacja "Mój Pociąg" przestała działać.