Od kilku dni media i niektórzy ekonomiści wieszczą widmo otwieranej puszki Pandory. Ma nią być referendum 29 maja, w którym Francuzi zadecydują o tym czy Francja przyjmie Konstytucję Unii Europejskiej. Według wielu proroków po odrzuceniu Konstytucji mają nas spotkać same klęski z rozpadem strefy euro włącznie. Niezaprzeczalny fakt jest tylko jeden: sondaże pokazują w tej chwili przewagę przeciwników Konstytucji - 53 procent, więc obawa o jej odrzucenie jest racjonalna.
Nie podzielam zdania wielu polskich polityków, którzy woleliby, żeby Konstytucja przepadła i najchętniej widzieliby Unię Europejską jako luźny związek połączonych jedynie gospodarczo ze sobą państw. Unia była zbyt idealistyczna w realizowania planu Schumana. Nie należało się zbyt spieszyć. Przede wszystkim trzeba było utworzyć silny, prawie jednolity organizm federacyjny z konstytucją, wspólną walutą, polityką, siłami zbrojnymi itp. i dopiero wówczas, powoli, po jednym, przyjmować kraje, które zgodziłyby się przyjąć wszystkie warunki, Obecnie budowana jest nowoczesna wieża Babel, a taka „babelaizacja” niczego dobrego na przyszłość nie wróży.
Krawędź recesji
Stanu obecnego nie da się jednak zmienić, a do tego wydaje się, że w Unii zapanował kompletny rozgardiasz, jeśli chodzi o chęć dalszego rozszerzenia. Z jednej strony podejmuje się decyzje o mającym wkrótce nastąpić rozszerzeniu o Bułgarię i Rumunię i myśli się o Turcji oraz Ukrainie, a z drugiej strony mieszkańcy starej Unii zaczynają się bać. Obawiają się przede wszystkim konkurencji, nowych, chętnych do pracy, słabo zarabiających pracowników z Nowej Europy.
Dlaczego tak nagle zaczęli się bać? Dlatego, że gospodarka w Eurolandzie jest na krawędzi recesji, a nie było tak wtedy, kiedy rozpoczynano lawinowe rozszerzanie Unii. Bezrobocie w Niemczech sięgnęło powojennego szczytu (12 proc.), a w całej Unii wynosi 8,8 proc. Poza tym w starych krajach Unii pracownicy mają zagwarantowane prawa, o których Polakom się nigdy nie śniło, a teraz rządy, w celu „uelastycznienia” rynku pracy starają się te prawa częściowo odebrać. Związki zawodowe, które w Europie Zachodniej są nieporównanie silniejsze niż w Polsce, wiedzą, że na elastycznym rynku pracy stopa bezrobocia spada (np. w Japonii i w USA). Jednak od 1980 roku wzrasta tam ilość pracowników tymczasowych (z około 15 do ponad 30 proc.). Mają więc do wyboru, albo obecne bezrobocie, albo zmniejszenie bezrobocia do 5 proc. (w skali Unii), ale zwiększenie zatrudnienia tymczasowego o 15 pkt. proc. Podejmując decyzję trzeba sobie wtedy odpowiedzieć na pytanie, czy społeczeństwo chce spadku bezrobocia o niecałe 4 pkt. proc. przy
jednoczesnym lawinowym zwiększeniu ilości ludzi pracujących dorywczo, a tym samym znacznym zmniejszeniu poczucia stabilizacji i wzrostem stałego stresu związanego z możliwością utraty pracy. Odpowiedź wydaje się być oczywista. Będąc Polakiem można się niepokoić i denerwować, ale trudno się dziwić, że inne kraje chcą stawiać tamy napływowi tanich pracowników na przykład z Polski.
Dbanie o nastroje
Rządy „starej Europy” (przede wszystkim Niemiec i Francji) muszą dbać o dobre nastroje swojego elektoratu, a te dobre nastroje zależą od kondycji rynku pracy i całej sytuacji gospodarczej. To, wbrew pozorom, dwie odrębne sprawy, gdyż sytuacja gospodarcza mierzona wzrostem PKB może być dobra, a bezrobocie może nadal rosnąć. Dbając o dobre samopoczucie społeczeństwa te właśnie rządy walczą na przykład o „harmonizację” podatków (boli ich to, że w nowych krajach podatki są niższe, co przyciąga do nich kapitał), czy też zwalczają liberalizację rynku usług, a szczególnie regułę kraju pochodzenia, zgodnie z którą Polak mógłby pracować we Francji czy Niemczech stosując na przykład polskie przepisy BHP. Rozwinięte kraje europejskie boją się konkurencji tanich i niehamowanych ostrzejszymi przepisami pracowników. Jest to nieco tylko inne oblicze protekcjonizmu, który widać w USA i w Eurolandzie (przede wszystkim w stosunku do chińskiego eksportu, ale nie tylko). To właśnie poczucie zagrożenia przenosi się na niechęć do
nowych krajów Unii, a tym samym prowadzi do odrzucenia idei większej integracji Unii. Rządom jest to nawet na rękę, bo obwiniane za pogarszającą się sytuację są nie one, a jedynie siły zewnętrzne. Stąd nastroje we Francji, która rzeczywiście może odrzucić Konstytucję pozwalającą zarówno na większą integrację Unii jak i na zdecydowanie zwiększenie możliwości i szybkości podejmowania decyzji.
Wiara w Konstytucję
Mówienie jednak o możliwości rozpadu strefy euro czy dezintegracji UE jest nieporozumieniem. W swoim pożegnalnym przemówieniu prezydent USA Dwight Eisenhower ostrzegł, że kompleks wojskowo – militarny może zagrozić amerykańskiej demokracji. Te czasy już minęły, ale teraz to kompleks finansowo – medialny w sposób oczywisty zagraża demokracji.. Jednak nikt w Europie w tym kompleksie (USA to zupełnie inna historia, ponieważ rozpad strefy euro byłby bardzo na rękę obecnej administracji) nie chce dezintegracji UE, gdyż wszyscy by tylko na tym stracili. Nic dramatycznego się więc nie stanie, chociaż Konstytucja prawie na pewno zostanie odrzucona – jak nie przez Francję to przez Wielką Brytanię czy Czechy (o Polsce nie wspominając). Tyle tylko, że bardzo szybko dowiemy się, że to jest tylko umowa, którą można negocjować, że przecież obowiązują stare porozumienia i będą obowiązywały do czasu wynegocjowania nowego tekstu. Oddzieli się po prostu politykę od gospodarki. Obecnie nic się takiego nie mówi, ponieważ
jeszcze istnieją jakieś nadzieje na przyjęcie umowy przez wszystkie 25 państw, więc nikt nie chce wywoływać wrażenia braku wiary w Konstytucję.
Wygodny pretekst
Czy sprawa referendum we Francji nie ma żadnego wpływu na rynek walutowy? Niestety tak nie jest. Faktem jest, że odrzucenie Konstytucji przez Francję może być wygodnym pretekstem do dalszego osłabienia euro w stosunku do dolara, choćby dlatego, że w mediach pojawi się coraz więcej katastroficznych prognoz. Poza tym gracze, dopóki nie przekonają się, że katastroficzne scenariusze się nie sprawdzają, będą traktowali euro podejrzliwe. Szczególnie negatywnie na europejską walutę wpłynęłoby to, że banki centralne, które mówiły o dywersyfikacji rezerw mogłyby się z tym wstrzymać. W tej sytuacji można założyć, że przed 29. maja sondaże pokazujące ilu Francuzów chce głosowanie za przyjęciem Konstytucji, będą miały spory wpływ na rynek. Trzeba założyć, że rewolucyjnej zmiany w tych sondażach nie zobaczymy, więc naturalne o tej porze roku nastawienie prodolarowe dostanie dodatkowe wspomożenie. Dopiero po referendum (i to bez względu na jego wyniki), gracze zobaczą, że nie taki diabeł straszny. Do połowy roku FED już
podwyższy stopy tak, że gospodarka USA zwolni, a zagrożenie inflacją znacznie się zmniejszy. Wtedy właśnie wrócimy do problemu deficytów handlowego i budżetowego w USA, co zagwarantuje odwrót od dolara. Z tego wynika, że zapewne latem, a najpóźniej wczesną jesienią zapomnimy o straszaku w postaci odrzuconej Konstytucji i wrócimy do silnego euro.