Rozpoczął się najdłuższy od prawie pół wieku strajk na brytyjskich kolejach. Protestują konduktorzy w pociągach podlondyńskich kolei dojazdowych, ale komentatorzy widzą też w tej akcji sygnał radykalizacji związków zawodowych po ustawowym obostrzeniu warunków zwoływania strajków.
Strajk zakłóci przez 5 dni dojazdy do pracy dziesiątkom tysięcy mieszkańców kilku podlondyńskich hrabstw korzystających z pociągów spółki Southern. Dyrekcja obiecuje, że utrzyma ruch co najmniej 60 procent pociągów, ale w rozkład jazdy już od dzisiejszego poranka wkradł się kompletny chaos.
Podczas porannego szczytu dojazdów do Londynu pasażerowie tłoczyli się na peronach i w wagonach, zmuszeni przesiadać się po drodze do pociągów innych spółek kolejowych.
A wszystko za sprawą konduktorów zrzeszonych w związku transportowców. Zaprotestowali, gdy firma Southern odebrała im odpowiedzialność za otwieranie i zamykanie drzwi na stacjach. W głosowaniu pocztowym nad strajkiem wzięło udział 393 konduktorów i 303 wybrało strajk.
Minister transportu Chris Grayling podkreślił, że strajk jest absurdem, gdyż nic nie grozi stanowiskom pracy, ani zarobkom kolejarzy.
Ich akcja przyniesie natomiast wielomilionowe straty gospodarce brytyjskiej stolicy.