Nad południową Europą przetacza się fala upałów ochrzczona imieniem Lucyfer. Temperatura w wielu miejscach przekracza 40 stopni Celsjusza, a odczuwalna jest nawet o 10 stopni wyższa. Efektem są kosztowne straty w rolnictwie, susze (m.in. największa od 60 lat we Włoszech), ogromne pożary lasów m.in. w Portugalii, Francji i na Węgrzech oraz rosnące zapotrzebowanie na energię elektryczną do chłodzenia, a w efekcie także bardzo wysokie ceny prądu na europejskich giełdach.
We wtorek w Polsce padł rekord zapotrzebowania na moc (23,8 GW). W czwartek podobny rekord został pobity także w Chorwacji (zapotrzebowanie sięgnęło tam 3 GW), gdzie cena energii w szczycie z dostawą na następny dzień poszybowała do równowartości 600 zł/MWh. We Włoszech cena energii z 200 zł podskoczyła do dawno niespotykanych 430 zł/MWh.
W Polsce w tym samym dniu płacono za nią w szczycie nawet 470 zł/MWh, chociaż raczej w efekcie paniki, niż realnych trudności z zaspokojeniem popytu. Kto nie kupił wystarczającej ilości energii na giełdzie po tej cenie, rozliczał swój nadmiarowy pobór po znacznie niższej stawce – niespełna 230 zł/MWh – na tzw. Rynku Bilansującym.
Sytuacja w polskim systemie elektroenergetycznym jest bardzo spokojna i na szczęście niczym nie przypomina sierpnia 2015 roku, gdy wprowadzono 20. stopień zasilania. W tym roku Polskie Sieci Elektroenergetyczne ani razu nie musiały nawet sięgać po usługę redukcji zapotrzebowania na moc (tzw. DSR), świadczoną za wynagrodzeniem przez część odbiorców – głównie większych zakładów przemysłowych.
**Błędne informacje wiceministra**
Niecodzienne wydarzenia w europejskiej energetyce odnotował także w piątek wiceminister energii Grzegorz Tobiszowski. – Mamy upały, i Bogu dzięki nasza energetyka wytrzymuje, podczas gdy u naszych sąsiadów - w Szwecji, na Litwie czy nawet w Niemczech, widać problemy z podażą energii – powiedział w Katowicach Polskiej Agencji Prasowej. - Ten tydzień był ciekawy, bo nie mieliśmy wpływu do Polski energii z zewnątrz. To jest chyba pierwszy raz od niepamiętnych czasów, a na pewno za tego rządu – dodał w rozmowie z dziennikarzami, cytowanej przez PAP.
Portal WysokieNapiecie.pl zweryfikował informacje wiceministra, które okazały się być zdecydowanie zbyt pesymistyczne dla sąsiadów i dalece zbyt optymistyczne dla Polski. Z danych udostępnianych przez polskiego operatora sieci przesyłowych (PSE) wynika, że w Polsce w 2017 roku nie było jeszcze ani jednego tygodnia, w którym nie importowalibyśmy energii elektrycznej.
Blisko takiej sytuacji było jedynie w styczniu, gdy Francja wyłączyła wiele swoich reaktorów atomowych do przeglądu i z powodu silnych mrozów na potęgę importowała energię z całej Europy. Między innymi za pośrednictwem Niemiec prąd popłynął wówczas także z polskich elektrowni węglowych, które wyprodukowały w styczniu o 8 proc. więcej energii rok do roku.
Od wiosny Polska jest jednak przede wszystkim importerem. W ciągu minionego tygodnia, a nawet dwóch minionych tygodni, nie było nawet jednego dnia bez importu energii elektrycznej, a eksport odbywał się wyłącznie w środku nocy. Łącznie w ciągu pierwszej połowy 2017 roku zaimportowaliśmy o ponad 500 GWh więcej niż wyeksportowaliśmy, co odpowiada 0,6 proc. krajowego zużycia energii elektrycznej w tym czasie. Niekorzystny jest przy tym bilans cenowy – za granicą kupujemy zwykle drogą energię w szczytach zapotrzebowania, a sąsiadom sprzedajemy tanio energię w nocy.
**Problem z zaopatrzeniem w energię? Nie u sąsiadów**
Przeważający import energii do Polski to efekt niższych hurtowych cen prądu u naszych sąsiadów. Wbrew informacjom wiceministra nie tylko nie mają oni problemu z zaopatrzeniem swoich odbiorców, ale niektórzy cierpią już na dokładnie odwrotną chorobę – nadmiar prądu latem. W niedzielę, 30 lipca, w środku dnia panele słoneczne w Niemczech dostarczały do systemu moc 25 GW, odpowiadającą za połowę zapotrzebowania całego kraju.
Kolejnych 18 GW wygenerowały niemieckie wiatraki. Energii z tych dwóch źródeł było tak dużo, że Niemcy musieli pierwszy raz od dawna ograniczyć produkcję w elektrowniach atomowych – aż o 1/3 w ciągu kilku godzin – i eksportować do sąsiadów niemal 12 GW. To niewiele mniej niż wyniosło wówczas całkowite zapotrzebowanie Polski (17 GW). Ceny energii na połączonym rynku Niemiec, Austrii i Luksemburga spadły wówczas do absurdalnego poziomu minus 67 euro (czyli równowartości minus 285 zł/MWh). Wytwórcy płacili zatem kolosalne pieniądze odbiorcom za zużycie nadmiaru prądu.
Podobna sytuacja miała wówczas miejsce także w Belgii, gdy energia elektryczna w szczycie nasłonecznienia w niedzielę osiągnęła cenę minus 40 euro/MWh. Z niemal identyczną ceną ujemną Belgowie zmierzyli się także w ostatnią niedzielę – 6 sierpnia.
Ceny energii u naszych sąsiadów rosną wieczorem, gdy zachodzi słońce, ale polski prąd wciąż zwykle jest wówczas droższy. Energia elektryczna z równomierną dostawą (tzw. base load) przez cały poniedziałek, 7 sierpnia, została na warszawskiej Towarowej Giełdzie Energii wyceniona na 168 zł/MWh, czyli równowartość 40 euro.
Tymczasem na Litwie, Łotwie, Estonii i Finlandii, a także we Francji i Belgii cena wyniosła nieco ponad 34 euro, w Niemczech, Austrii, Czechach i Danii po 33 euro, w Szwecji 32 euro, a Norwegii 26 euro. Drożej płacono tylko na Węgrzech (71 euro), połączonej z nią Słowacji (65 euro) i w Wielkiej Brytanii (46 euro).
**Skąd te informacje?**
Nie wiemy skąd wiceminister energii czerpał te, kompletnie różne od rzeczywistości, informacje, ani dlaczego prezentował je publicznie.