Trwa ładowanie...
Notowania
Przejdź na

"Tygodnik Powszechny" - Zwykli ludzie w niezwykłych czasach

0
Podziel się:

"Tygodnik Powszechny" pisze o czterech cichych bohaterach "Solidarności", którzy mimo, że nie zrobili politycznych karier nadal wierzą w solidarność i nie żałują tego, co robili.

Jednym z nich jest Krzysztof Grudzień z Lublina. W "Solidarność" zaangażował się bez reszty. Redagował biuletyn uczelniany, a potem podziemny "Informator". Mimo że wyróżniał się z tłumu ubiorem, czarną czupryną, brodą i posępno-ironicznym spojrzeniem, nigdy nie dostał nawet pałką. Nieraz szydził z kolegów, którzy - choć nie rzucali się w oczy - oberwali kilka razy. W 1989 roku nawet nie próbował wchodzić do polityki, co zrobiło wielu ludzi lubelskiego podziemia. Wyjaśnił, że nie czuł takiej potrzeby.

Andrzej Grzybowski słuchał w "Wolnej Europie" o Katyniu, cenzurze, oprawcach z Urzędu Bezpieczeństwa - pisze "Tygodnik Powszechny". Jesienią 1980 roku zapisał się do "Solidarności". Był szeregowym działaczem. W stanie wojennym zaangażował się w działalność podziemną: zbierał pieniądze na pomoc dla rodzin internowanych, roznosił ulotki. Latem 1982 roku funkcjonariusze SB wezwali go po raz pierwszy na przesłuchanie. Mimo gróźb wrócił do pracy i nadal robił swoje. Na początku listopada dostał kolejne wezwanie na komisariat. Tym razem skończyło się internowaniem.

Brunon Baranowski od 31 lat pracuje w dusznych, głośnych halach Stoczni Gdańskiej. Zanim wybuchł strajk 1980 roku brał udział w wiecach z okazji wydarzeń grudniowych, przy bramie stoczni. Czuł, że to jego obowiązek. Był podziemnym kolporterem prasy. Odbierał gazety, potem roznosił kolegom. Kwestował na rzecz zwolnionych z pracy. W stanie wojennym Brunona Baranowskiego zatrzymano z kolegami w mieszkaniu na Morenie, podczas tajnego posiedzenia Międzyzakładowego Komitetu Oporu. Oficjalnie aresztowano go za zbrodnie przeciw narodowi polskiemu, za niezaprzestanie działalności związkowej, przywództwo w nielegalnej organizacji, nawoływanie do nieposłuszeństwa i obalenia ustroju siłą. Choć prokurator nie udowodnił mu winy, po trzymiesięcznym areszcie dwukrotnie przenoszono go do miejsc internowania w Iławie i Kwidzynie. Wyszedł 21 sierpnia. W kożuchu, kozakach, bez grosza i z plecami obitymi na fioletowo - pisze "Tygodnik Powszechny".

Rajmund Starzyk, przewodniczący "Solidarności" w Tatrzańskim Parku Narodowym przyznaje, że zawsze bronił się przed partiami politycznymi - czuł się przede wszystkim związkowcem. Dzień po wprowadzeniu stanu wojennego Starzyk został wezwany do dyrekcji, która kazała zlikwidować gablotkę "Solidarności". Postwanowiono zakleić ją papierem i napisać na nim, że działalność związku jest zawieszona. Wywieszono też napis: Żądamy uwolnienia internowanych przywódców "Solidarności". Starzyka aresztowano. Trafił do zakopiańskiego aresztu. W prokuraturze zobaczył postanowienie o aresztowaniu oraz pismo, z którego wynikało, że popełnił "zbrodnię" i grozi mu za to od trzech lat więzienia do kary śmierci włącznie. Następnego dnia rano pojechał do Nowego Sącza, skuty z drugim więźniem. Prokurator żądał 3,5 roku więzienia, ale Starzyk dostał karę grzywny 20 tysięcy złotych - czytamy w "Tygodniku Powszechnym".

Więcej na ten temat w najnowszym numerze "Tygodnika Powszechnego".

IAR/Tygodnik Powszechny/mb/chod.

wiadomości
gospodarka
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.
KOMENTARZE
(0)