Ustawa Wilczka, na którą powoływał się ostatnio wicepremier Mateusz Morawiecki, była ostatnią rewolucją Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. Wyprowadziła na ulice dziesiątki tysięcy osób, ale trochę w innym celu niż w dotychczasowej tradycji ruchów komunistycznych. Ludzie, zamiast maszerować i krzyczeć o swojej niedoli, zabrali ze sobą łóżka polowe i z wielką energią zaczęli budować polski kapitalizm. Z tamtych czasów w pamięci pozostaje mi obraz niepasujących do siebie rzeczywistości: zapełnionych rozmaitymi towarami straganików na ulicach, na których rozbrzmiewała ambitna muzyka Ennio Morricone i Marka Grechuty.
Kapitalizm w Polsce ma już równo 28 lat. Wbrew pozorom wcale nie zaczął się po pierwszych częściowo wolnych wyborach i powołaniu rządu Mazowieckiego. Początek dała licząca zaledwie kilka stron ustawa Wilczka.
23 grudnia 1988 roku sejm PRL dziewiątej kadencji przegłosował ustawę o działalności gospodarczej, przygotowaną przez świeżo powołanego ministra przemysłu, Mieczysława Wilczka. Premier Mieczysław Rakowski zdołał przekonać do idei generała Wojciecha Jaruzelskiego, co otworzyło drogę do przegłosowania w parlamencie.
Rząd właściwie nie miał innego wyjścia, tylko wprowadzić kapitalizm. Gospodarka realnego socjalizmu sypała się w całym regionie.
Tempo zmian po wejściu ustawy w życie było niesłychane. Efekt porównywalny z odkorkowaniem potrząsanej wcześniej intensywnie butelki szampana. Od początku 1989 roku nagle pojawiły się towary, które Polacy mieli szanse oglądać tylko przez szyby w dewizowych Peweksach.
To był szok, że można ot tak po prostu kupić w sklepie olej słonecznikowy a do tego dostać jeszcze torebkę foliową, czyli tzw. reklamówkę. Nagle pojawiły się na ulicznych straganach kolorowe napoje gazowane w plastikowych butelkach. Kto wtedy myślał o jakimś Sanepidzie, czy systemie zapewnienia bezpieczeństwa żywności HACCP? O żadnych ofiarach śmiertelnych nie było zresztą słychać.
Podziemia Dworca Centralnego w Warszawie witały wtedy głośną muzyką puszczaną przez rodzimych piratów („piracenie” nie było wtedy zabronione), sprzedających kasety z trudno dostępną wcześniej muzyką. Na początku zresztą wcale nie była to muzyka disco - nawet jeszcze nie ukuto wtedy chyba pojęcia disco polo. Atmosfera handlu „łóżkowego” kojarzy mi się bardziej z utworem „Chi Mai” Ennio Morricone, czyli z ambitną muzyką filmową, oraz z poezją śpiewaną Marka Grechuty.
Gorsety z Zaporożca
Kolega z naprzeciwka w bloku miał sprezentowanego przez rodziców starego czerwonego Zaporożca, którego trzeba było bujać w trakcie jazdy, żeby prześcignął rowerzystów. Ale jakoś się toczył.
Matka drugiego kolegi pracowała w firmie, która akurat na wiosnę 1989 roku sprowadziła z zagranicy banany i... gorsety. Swoją drogą ten kolega miał nawet ksywę „Banan”.
Firma chciała towar jakoś szybko rozprowadzić. Akcja była więc błyskawiczna. Zaporożec, choć nieruchawy, wystarczył do tego, by zapakować kilka skrzynek bananów, gorsety i ruszyć na podbój świata.
Ten świat był niedaleko - pod Halą Marymoncką na warszawskim Żoliborzu. Zaparkowaliśmy prawem kaduka blisko wejścia do domu handlowego i rozłożyliśmy towar na Zaporożcu. Dodało nam odwagi, że nie byliśmy jedynymi, którzy tak zrobili - staliśmy obok kilku innych samochodów-straganów. Skoro tamci mogą, to chyba wszystko jest w porządku. I faktycznie, milicja się nie przyczepiła.
Pierwsze zarobione pieniądze wydaliśmy na... austriacką czekoladę z orzechami laskowymi. Taką, którą, jak się miało szczęście i rodziców pracujących w handlu, przedtem widziało się tylko na święta Bożego Narodzenia.
Największy utarg był na gorsetach. Był tylko jeden techniczny problem ze sprzedażą w postaci możliwości przymierzania. Starsze panie zwykle umawiały się z nami, że przymierzą niedaleko w domu i najwyżej odniosą, a my zwrócimy pieniądze. Jakoś to działało.
Doświadczenie w handlu zresztą już mieliśmy, żeby nie było. Z harcerstwa. Jeszcze za komuny co roku 1 listopada była akcja „Znicz”, podczas której przy warszawskim komunalnym Cmentarzu Powązkowskim sprzedawaliśmy lampki na groby. Wszystko oczywiście miało iść na organizację obozów, ale i harcerzowi udało się zwykle zarobić. Dziwnym trafem często zdarzały się nam problemy z wydawaniem reszty, a i klienci byli pod tym względem dość liberalni, zostawiając nam drobniaki.
Pierwszy liberał po komunie
No i właśnie, wracając do liberalizmu. Minister Wilczek nazywany jest największym liberałem w najnowszej polskiej historii. Największym, bo wprowadził to, co chciał, w życie, a nie tylko przekonywał do idei.
Wilczek udowodnił, że można. Że gospodarce wystarczy tylko jedno „pstryknięcie”, by wystrzeliła w górę z ogromną dynamiką. Wystarczy zdjąć wędzidła, które oczywiście przedtem wydają się niezbędne i są setki argumentów za ich utrzymaniem, ale tak naprawdę nikomu nie służą. Samo zniesienie ograniczeń powoduje, że ludzie nagle sami biorą się do pracy i budują swoją przyszłość.
Ustawa Wilczka umożliwiła każdemu obywatelowi podejmowanie i prowadzenie działalności gospodarczej. Tekst ustawy liczył zaledwie pięć stron, a jej treść sprowadzała się do śmiałej w tamtej rzeczywistości zasady, że dozwolone jest wszystko to, co nie jest zakazane.
Obywatel miał się dorabiać. Wolność handlowania to była zresztą forma katalizatora dla tysięcy zwalnianych później z nierentownych państwowych zakładów.
Przedsiębiorczy z natury Polacy, którzy w kombinowaniu w ramach chorej rzeczywistości gospodarczej osiągali mistrzostwo świata, teraz mogli już oficjalnie i zgodnie z prawem robić biznes. A jak wiadomo, najprostsza możliwość dorobienia się to kupić taniej i sprzedać drożej.
Jak rodził się mały kapitalizm
Teraz to może się wydawać dziwne, ale w czasach komuny sklepy były nie tam, gdzie by sobie życzyli klienci, ale tam, gdzie odgórny planista sobie wymyślił, że być powinny. To dawało ogromne pole do popisu mobilnym punktom sprzedaży, gdy otworzono drzwi dla kapitalizmu.
Pamiętam, że mama wysyłała mnie w kolejkę pod sklep „Chinka” w Alejach Jerozolimskich, żeby kupić jakieś obrusiki. Te sprzedawała potem kilkaset metrów dalej, w podziemiach obok Dworca Centralnego.
Jako uczeń szkoły średniej mogłem dorabiać sobie w ten sposób tylko w weekendy. Brałem składany stolik wcześnie rano w sobotę i jechałem z towarem, by ustawić się na kluczowym miejscu, niedaleko wyjścia z kolejki WKD, która dowoziła ludzi z podwarszawskich miejscowości.
W miarę czasu pojawiły się jednak problemy. Konkurencja zajmowała miejsce wcześnie rano i handlowała codziennie, więc coraz trudniej było się wpasować. Obowiązywała zasada „kto pierwszy, ten lepszy”. A jak wcześnie młody człowiek może wstawać w sobotę? Nie wytrzymałem kapitalistycznej próby.
Wkrótce zaczęły się pojawiać wielkie bazary tam, gdzie kręciło się najwięcej ludzi. Pod Domami Towarowymi Centrum, czy Pałacem Kultury. W okolicy PKiN nastąpiła nawet poważna zmiana. Zamiast stolików i łóżek polowych, pojawiły się słynne „szczęki”, czyli rozkładane metalowe stoiska stacjonarne, które dawały ochronę przed deszczem, pozwalały przechowywać towar, a nawet pełniły czasem rolę przymierzalni.
Wreszcie powstał największy bazar świata, czyli słynny „Bazar Europa”. Popadający w ruinę źle skonstruowany Stadion Dziesięciolecia PRL, zamieniony został w prężny dom handlowy pod chmurką. Dał zatrudnienie tysiącom handlarzy i producentów, którzy dostarczali tam towary. Wszystko dla słusznego zysku oczywiście.
Obecnie w tym samym miejscu jest wybudowany przez państwo za dwa miliardy złotych Stadion Narodowy, który informował ostatnio o sukcesie - być może będzie już na siebie zarabiać. Kosztów odsetek od długu zaciągniętego na budowę stadionu w kalkulacjach zysków i strat oczywiście się nie uwzględnia.
Imperium kontratakuje
Z biegiem czasu władza się „opamiętała”. Handlarze uliczni już nie pasowali estetycznie do europejskich ambicji rządu i urzędników miejskich. Poza tym nie było z nich żadnego podatkowego pożytku.
Pamiętam, jak wyglądały moje pierwsze rozliczenia podatkowe jako „stolikowego biznesmena” na początku lat 90-tych. Przychodziłem do urzędu tylko raz w roku, dostarczając księgę przychodów i rozchodów z wypełnionymi rubryczkami, opisującymi, ile pieniędzy mi na handlu przybyło, a ile miałem kosztów. Właściwie nikt nie był w stanie skontrolować czy to, co tam wpisałem jest zgodne z rzeczywistością. W praktyce więc podatków nie było żadnych.
A rząd czy władze miejskie takiej sytuacji długo akceptować oczywiście nie miały zamiaru. W miarę czasu ograniczano coraz bardziej możliwość handlowania w najbardziej atrakcyjnych lokalizacjach, rezerwując je dla stacjonarnych sklepów.
Potem przyszła kolej na bazary poza centrum. A to potrzebny był parking pod metro, a to trzeba było poszerzyć drogę. Potem na miejscu Bazaru Europa powstał Stadion Narodowy. Wreszcie pojawiły się centra handlowe, które ostatecznie przypieczętowały śmierć początkowej formy kapitalizmu.
Obecnie w Warszawie indywidualni handlarze zostali zepchnięci na obrzeża miasta, tj. na Marywilską i do Janek. Nieliczne bazary, na których zwykle połowę handlujących stanowią przedsiębiorczy Wietnamczycy, zaczynają stanowić wyjątek w krajobrazie stolicy, choć jeszcze 20 lat temu były praktycznie wszędzie.
Morawiecki powołuje się na Wilczka
Wicepremier i minister rozwoju i finansów Mateusz Morawiecki przedstawił miesiąc temu przed Radą Ministrów program ułatwień dla przedsiębiorców, zwanych "Konstytucją biznesu". Media podawały, że ustawa ma się opierać w dużej mierze na tzw. ustawie Wilczka, która stworzyła podstawy pod budowę gospodarki wolnorynkowej po upadku PRL.
Naczelną zasadą planowanych przez ministra Morawieckiego zmian ma być właśnie ta z ustawy Wilczka: "Co nie jest prawem zabronione, jest dozwolone".
Ustawa zlikwidować ma numer REGON, zwolnić ze składek ZUS przez pierwsze pół roku, znieść obowiązek posiadania pieczątki firmowej i likwidować część pozwoleń i licencji jako form reglamentacji.
Istotne drobiazgi, ale gdzie tu je zestawiać z rozmachem zmian Wilczka? Te wprowadzano gdy rząd stał już pod murem i jest to niestety reguła, że w innych okolicznościach rzadko kiedy wolnościowe zmiany mogą liczyć na poparcie władzy.
- Takie rozwiązanie, jak to, które obowiązywało w Polsce od 1 stycznia 1989 roku, może działać tylko wtedy, gdy zachodzą rewolucyjne zmiany w warunkach „głębokiej transformacji” - miał powiedzieć Morawiecki w maju bieżącego roku w Gorzowie Wielkopolskim. - Polska nie może wprowadzić ustawy o działalności gospodarczej, wzorowanej na Wilczku, bo wejdzie w głęboki konflikt z UE - dodał.
Z tego powodu zapewne planowane zmiany, choć idące w stronę wolności gospodarczej, to jednak bardziej kosmetyka, niż fundamentalna zmiana.
Ustawa Wilczka przewidywała na przykład jedynie osiem koncesji na prowadzenie tylko niektórych rodzajów działalności gospodarczej. Co ciekawe, rządy solidarnościowe, choć pod kapitalistycznymi hasłami, zabrały się za przywracanie koncesji, pozwoleń i ograniczeń. No bo jak to? To państwo ma nie kontrolować? A że dość łatwo zawsze uargumentować, że taka a taka działalność koniecznie musi mieć zezwolenie urzędnika, więc biurokracja dość szybko zaczęła odzyskiwać utracony teren.
- Urzędnicy uwielbiają kontrolować ludzi - mówił po latach Wilczek. - Nie lubią, gdy ci są wolni i niezależni. Dlatego ograniczają wolność. Mając władzę nad gospodarką i przedsiębiorcami, mogą też brać łapówki.