Najpierw WGI, potem Finroyal i Amber Gold. W sumie ponad 300 tys. zł - tyle stracił Szymon Pilecki, profesor PAN i emerytowany pułkownik. - Kolejna piramida mi nie grozi. Wszystko, co mieliśmy z żoną, utopiliśmy - wyznaje. Dlatego - choć ma już 91 lat - poszedł na sądową batalię. Sprawiedliwości szuka u Rzecznika Praw Obywatelskich, w Senacie, u Ministra Sprawiedliwości, u Jarosława Kaczyńskiego, u prezydenta, a nawet w Komisji Europejskiej.
Spotykamy się w warszawskim sądzie przed ogłoszeniem wyroku drugiej instancji w sprawie WGI Consulting. Dopiero potem dowiaduję się, kim jest ten człowiek. To emerytowany pułkownik Wojska Polskiego, profesor zwyczajny Polskiej Akademii Nauk zajmujący się lotnictwem i kosmonautyką prof. Szymon Pilecki. Dla żony, która zawsze jest obok, Sławek.
Akt I, afera 1. WGI
Przygoda prof. Pileckiego z wielkimi aferami finansowymi zaczęła się w 2005 r. Mająca działać głównie na rynku walutowym Warszawska Grupa Inwestycyjna, miała już wówczas licencję na prowadzenie działalności maklerskiej. Miała też znane nazwiska w radzie nadzorczej: Witold Orłowski, Henryka Bochniarz, Dariusz Rosati czy Richard Mbewe. Prof. Pilecki postanowił im zaufać. Jako jedna z 1200 osób.
Profesor w 2005 roku wpłacił do WGI 68 tys. zł. W 2006 roku Komisja Papierów Wartościowych i Giełd (poprzednik KNF) cofnęła firmie licencję na prowadzenie działalności maklerskiej. Piramida runęła.
Część pieniędzy udało się profesorowi odzyskać. - Składałem wnioski do WGI o zwrot tych pieniędzy, ale dostałem jedynie około 5 tys. zł. A później, po odzyskaniu pieniędzy z inwestycji WGI w Stanach Zjednoczonych, jeszcze około 20 tys. zł. Niezależnie od tego, dostałem dodatkowo 20-30 tys. z Systemu Rekompensat KDPW (Krajowy Depozyt Papierów Wartościowych - przyp. red.) - wyjaśnia profesor.
Wszyscy klienci WGI stracili łącznie 340 mln zł.
Akt I, afera 2. Finroyal
PO WGI w inwestycyjnym życiu prof. Pileckiego pojawiła się kolejna szansa na pomnożenie oszczędności. Niestety profesor nie miał świadomości, że to również była pułapka.
- Kończyła nam się roczna lokata. Poszliśmy, żeby odebrać pieniądze. Wcześniej zawsze był tam ochroniarz, który wpuszczał ludzi tylko z przepustkami. A jak poszliśmy złożyć wniosek o zwrot części pieniędzy, kiedy akurat skończyła się roczna lokata, okazało się, że firma nie istnieje - wspomina w rozmowie z money.pl prof. Pilecki. To był 2012 rok.
Profesor stracił w Finroyal w sumie 155 tys. zł i prawie 13 tys. euro.
- My wpłacaliśmy w sumie sześć czy siedem razy. Mieliśmy oszczędności w różnych bankach i jak te lokaty się kończyły, to przelewaliśmy pieniądze do Finroyal - opowiada profesor. - Tam oprocentowanie było dużo wyższe niż w bankach, dawali nawet 12-15 proc., a w bankach to ledwo 5 proc. - wyjaśnia.
Różnica jest taka, że banki oferowały lokaty. A parabanki, jakim był Finroyal, jedynie kontrakty lokacyjne. Ta różnica okazała się kolosalna.
- W marcu 2012 roku w warszawskiej siedzibie Finroyal przy alei Jana Pawła II uroczyście obchodzono pięciolecie firmy. Byliśmy na to zaproszeni razem z wieloma klientami. To było bardzo dobrze zorganizowane przyjęcie z koniakami, ciastami itd. Trwało kilka godzin. Jedni przychodzili, inni wychodzili. Ale wszystko było to na wysokim poziomie. Były mowy, obietnice, wspaniałe dania, dobre alkohole. Nawet wychodząc, jakieś upominki dostaliśmy - wspomina prof. Pilecki.
Co obiecywano? - Dostaliśmy wtedy uroczystą możliwość kolejnej wpłaty w związku z wejściem firmy w następne pięciolecie istnienia. Ale już po kilku miesiącach okazało się, że to wszystko jest bzdura - załamuje ręce profesor.
Takich ludzi, którzy uwierzyli Finroyal, było ponad 1700 na terenie całej Polski. W sumie stracili ponad 100 mln zł.
- Któregoś dnia klienci zaczęli szturmować biuro Finroyal. Jak się okazało, że jest zupełnie puste, niektórzy pokrzywdzeni starali się odbić sobie należności i wynosili z biur porzuconej spółki komputery i inne sprzęty. Z tego, co wiem, jeden z klientów został oskarżony o grabież - mówi prof. Pilecki.
Akt I, afera 3. Amber Gold
Na zawalenie się trzeciej piramidy nie trzeba było długo czekać. Właściwie w tym samym czasie, co Finroyal, wybuchła afera Amber Gold. Firma miała inwestować głównie w złoto. Inwestowała w linie lotnicze OLT Express, we właścicieli - Marcina P. i jego żonę Katarzynę P. I nie wiadomo w co jeszcze. Śledczy do dziś nie ustalili, co się stało z resztą pieniędzy klientów.
- Było dużo publikacji, namawianie. Amber Gold rozwieszał w całym kraju ogromne plakaty reklamowe, w Warszawie wisiał taki naprzeciw Dworca Centralnego. Nie wiem, jaka jest procedura i wymogi, żeby takie ogłoszenie móc publikować na ulicach miast, ale było ich mnóstwo - tak prof. Pilecki tłumaczy, jak to się stało, że znów trafił do parabanku, w którym stracił pieniądze.
Amber Gold wiarygodność budował na tym, że swoje placówki miał w reprezentatywnych częściach miast. W Warszawie firma otworzyła oddział na ulicy Świętokrzyskiej, niemal naprzeciwko siedziby Komisji Nadzoru Finansowego. To właśnie KNF wielokrotnie donosiła do prokuratury, że Amber Gold prowadzi działalność bankową bez zezwolenia.
Prokuratura długo nie reagowała. Zbyt długo. Prof. Pilecki stracił w Amber Gold 110 tys. zł. Reszta poszkodowanych - 19 tys. klientów Amber Gold - 850 mln zł.
Jeden człowiek, trzy piramidy. Jak to możliwe? O tym na następnej stronie
Jak to się stało, że wykształcony człowiek, profesor Polskiej Akademii Nauk, stracił oszczędności całego życia w trzech wielkich aferach finansowych? Że im uwierzył? Zaufał kolejnym, mimo że raz już się sparzył?
- Kiedy wpłacaliśmy pieniądze, byliśmy przekonani, że jest to jak najbardziej bezpieczne. Ja byłem przekonany, że to absolutnie niemożliwe, żeby podpisywać umowy, w których były zapewnione gwarancje, a później je jednostronnie zrywać i znikać z powierzchni ziemi. To nie do pomyślenia. Tak było przecież w przypadku Finroyal - wyjaśnia profesor.
- Ta firma miała biuro w Warszawie w jednym z najbardziej renomowanych miejsc, w biurowcu przy ul. Jana Pawła II, bardzo eleganckie z uprzejmą obsługą. I nagle zniknęło. Koniec. Mimo że na każdym poświadczeniu dokonanej wpłaty była gwarancja - 88 mln funtów brytyjskich. I na każdym poświadczeniu wpłaty takie gwarancje były - tłumaczy rozgoryczony.
Ma na myśli 88 mln funtów, które miały stanowić kapitał zakładowy Finroyal. Niestety to też było oszustwo albo raczej sztuczka księgowa. Finroyal był spółką zarejestrowaną w Wielkiej Brytanii. Z tego zresztą powodu jej właściciel Andrzej K. twierdził, że nie podlega polskiemu nadzorowi finansowemu.
Firma chwaliła się, że jej kapitał zakładowy wynosi 88 mln funtów, dzięki temu klienci mieli czuć się bezpiecznie. Mieli - jak prof. Pilecki - uważać, że to jest gwarancja bezpieczeństwa ich środków. Jednak dziennikarze ujawnili, że nigdy żadnych milionów nie było. Rzeczywiście formalnie kapitał zakładowy spółki wynosił 88 mln funtów, ale był to jedynie sprytny zabieg, bowiem pieniądze te nigdy nie zostały wpłacone. Widniały w bilansie firmy jako wierzytelność. Tę kwotę na opłacenie kapitału miał spółce pożyczyć Andrzej K. - jedyny jej udziałowiec i szef parabanku. Obecnie oskarżony przed wrocławskim sądem.
Za równie skandaliczną, co działalność oszustów, profesor uznaje nieudolność wymiaru sprawiedliwości.
- W sprawie WGI sąd zwracał się do biegłych z biura ekspertyz sądowych w Lublinie o wykonanie badania i pięć lat na nie czekał. W końcu biuro odmówiło wydania jej, tłumacząc się brakiem odpowiednich dokumentów, bo zarząd WGI wiele z nich zdążył zniszczyć. Sąd część z nich dostarczał, ale biuro znów uznawało, że to za mało. Potem sąd skierował sprawę do innych biegłych i dopiero miesiąc temu biegli złożyli tę ekspertyzę w sądzie i pewnie dopiero teraz zacznie się toczyć to najważniejsze postępowanie sądowe. W 10 lat po zgłoszeniu tego przez KNF - oburza się profesor.
Prof. Szymon Pilecki
We wszystkich trzech aferach, WGI, Finroyal i Amber Gold, ogólne straty pokrzywdzonych przekraczają miliard złotych. Ale to nikogo specjalnie nie interesuje. Uważa się, że to straty spowodowane naiwnością klientów. Nie uwzględnia się faktu, że wpłacaliśmy pieniądze z pełną świadomością, iż mamy gwarancje bezpieczeństwa. Tymczasem okazuje się, że umowy można jednostronnie zrywać i nie ma żadnych możliwości dochodzenia praw w polskich sądach - mówi podniesionym głosem.
Po chwili uspokaja się i wyjaśnia dalej: - Wiadomo, że klienci wpłacili do WGI 340 mln zł, są na to dowody złożone przez każdego pokrzywdzonego. Prokuratura prowadziła dochodzenie, na jej zlecenie sprawę badała również ABW. Każda z tych instytucji otrzymywała potwierdzenia przelewów, wszystko to jest udokumentowane, a potem się okazuje, że te pieniądze się rozpłynęły. Co to znaczy, że się rozpłynęły?! Rozpłynęły się dlatego, że winowajcy skasowali dokumenty, ale to nie znaczy, że oni tych pieniędzy nie wzięli. Wzięli, bo na to są dowody, ale sąd uznaje, że dokumentów na to nie ma. Mimo że są! W dziesiątkach, setkach tomów akt! Ale sąd ich nie widzi. No przecież to jest absurd absolutny!
I dodaje: W starożytnym Rzymie, w starożytnych Atenach za długi mogło się zostać niewolnikiem i miało się obowiązek odpracować swoją należność. Dopiero po odpracowaniu można było się ubiegać o zwrócenie wolności. A dziś miliardowe długi po prostu rozpływają się.
Czy wierzy jeszcze, że uda się odzyskać te pieniądze?
- Nie wiem. Wiarę można mieć, można wierzyć w różne rzeczy, ale między wiarą a rzeczywistością jest zazwyczaj duża przepaść. Jeżeli kierownictwo Amber Gold miało wpływy rzędu 850 mln, z tego około 20 mln zainkasowali dla siebie w ramach wynagrodzenia, a reszta rozpłynęła się, to jakie są szanse, że ktokolwiek, cokolwiek... Może jakieś grosze, ale za wielkich nadziei nie mam.
8 grudnia 2015 r. Z listu do Jarosława Kaczyńskiego
Jest bulwersujące, że w postępowaniach upadłościowych instytucji finansowych pierwszeństwo przed poszkodowanymi klientami tych instytucji mają instytucje skarbu państwa. Oznacza to bowiem, że instytucje państwa, które zawiodły, gdyż dopuściły do wieloletniego działania piramidy finansowej, rozszarpią jeszcze jako pierwsze odzyskane resztki majątku zwykłych ludzi, gdyż pieniądze, jakie się znajdą w masie upadłości, w przytłaczającej większości, jeśli nie w 100% stanowią depozyty złożone w instytucji finansowej przez klientów tych instytucji. (...) To zwykli ludzie powinni mieć pierwszeństwo do masy upadłości upadłej instytucji finansowej, gdyż to są pieniądze tych ludzi, a nie SP (skarbu państwa - przyp. red.).
- Czy interesował się pan profesor tym, w co te firmy inwestują? Jak pomnażają pieniądze, które przynoszą klienci? W jaki sposób osiągają tak duże zyski, żeby oferować klientom znacznie lepsze oprocentowanie niż banki? - dopytuję.
- Nie, przyznam, że ja się tym nie ciekawiłem, bo ja miałem zainteresowania. Liczyłem, że nie muszę tego dochodzić. Tak samo, jak nie muszę dochodzić, czy chleb, jaki kupuję w sklepie, nie jest zatruty, bo żyję w państwie prawa - odpowiada profesor.
- Instytucje państwa powinny mieć nad tym nadzór. Jeżeli ktoś składa fikcyjne obietnice, to system prawny powinien mieć odpowiednie narzędzia, które temu przeciwdziałają. A ich nie ma. Nie wiem, z jakiego powodu. Ja nie jestem prawnikiem, ja jestem od techniki. Ale są przecież prawnicy i całe ministerstwo sprawiedliwości i ono powinno wiedzieć, gdzie są dziury w prawodawstwie albo w dochodzeniu tego prawa, które istnieje. W moim rozumieniu takich dziur jest mnóstwo, stąd takie afery - ocenia prof. Pilecki.
8 grudnia 2015 r. Z listu do ministra sprawiedliwości Zbigniewa Ziobry
Istnienie instytucji przedawnienia motywuje przestępców do mataczenia i nie przyznawania się do winy.
Profesor idzie na wojnę
Pierwsza wybuchła afera WGI – to tak naprawdę sprawa kilku powiązanych ze sobą spółek. Sieć jest tak zawikłana, że prokuraturze zajęło siedem lat, żeby sformułować zarzuty przeciwko trzem członkom zarządu grupy WGI - Maciejowi S., Łukaszowi K. i Arkadiuszowi R. Proces ruszył dopiero we wrześniu 2013 roku. Do tej pory doszło już do pięciu przedawnień - wszystkie z winy prokuratury.
Prof. Pilecki w procesie dot. WGI jest oskarżycielem posiłkowym. Sprawa ciągle się toczy w warszawskim sądzie.
Podobnie w Finroyal. Proces przeciwko Andrzejowi K., szefowi Finroyal, rozpoczął się w listopadzie 2015 roku we Wrocławiu, bo stamtąd pochodziła największa liczba poszkodowanych klientów. Prof. Pilecki na te rozprawy nie jeździ, sąd przydzielił mu pełnomocnika.
Również w sprawie Amber Gold profesor chciał otrzymać status oskarżyciela posiłkowego, tu się jednak nie udało. Sąd dopuścił bowiem jedynie dziesięciu oskarżycieli w tym przedstawicieli KNF, a prof. Pilecki zgłosił się zbyt późno.
Nie mógł się z tym pogodzić, skarżył się nawet do Ministra Sprawiedliwości, Senatu, RPO i Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka. To nic nie dało.
Proces w sprawie Amber Gold rozpocznie się 21 marca. Sprawa trafiła do sądu w Gdańsku.
Z listu do Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka
Za uchybienie procesowe należy uznać sytuację, w której sąd dopuszcza do udziału mniejszą liczbę oskarżycieli posiłkowych, niż wynika z realnych możliwości, tylko po to, by ułatwić sobie przeprowadzenie rozprawy i skrócić czas trwania postępowania.
Po co panu chodzenie po sądach? Dlaczego zdecydował się pan być oskarżycielem posiłkowym?
Dlatego, że miałem nadzieję, że będę miał jakiś wpływ na możliwość odzyskania swoich należności. Może nie takich wielkich, bo byli tacy, którzy stracili miliony, ja we wszystkich trzech aferach straciłem tylko 300 tys. zł.
Pisałem do prezydenta Komorowskiego, ale dostałem odpowiedź, że on się tymi sprawami nie zajmuje. Pisałem do ministerstwa sprawiedliwości. Ale kto może zwrócić pieniądze? Ten kto je ma!
Ale można też próbować zapobiec kolejnym tego rodzaju piramidom finansowym.
No mnie już kolejna nie grozi. Wszystko co z żoną mieliśmy, utopiliśmy.
Wiele osób z pokrzywdzonych nie chce się przyznawać, że straciło pieniądze, chcą pozostać anonimowi. Pan zdecydował się wystąpić pod nazwiskiem.
Ja uważam, że skoro zostałem oszukany, to powinien się temu przeciwstawić, stąd moje publiczne wypowiedzi. Jeżeli wypowiadam się publicznie przeciwko przestępcom, to narażam się na zemstę. Jestem tego świadom. Ale z drugiej strony, jeżeli widzę, że dzieją się rzeczy bezprawne, to zostałem tak wychowany, że muszę się temu przeciwstawić. Zazwyczaj to jest nieskuteczne, ale jeszcze wierzę, że jakaś tam sprawiedliwość powinna być i staram się jej dojść.
Miał pan profesor jakieś groźby?
Nie, ale takie niebezpieczeństwo może istnieć. Ale ponieważ mam te swoje 91 lat, ryzykuję już niewiele. Co, mam nadzieję, nie będzie żadną zachętą dla moich wrogów.
Ciągle zastanawiam się, jak to możliwe, że te firmy ogłaszały się wszędzie i nikt nie rozliczał ich za powszechne rozgłaszanie bujdy...
Chce pan pozwać za to Państwo?
Nie, na razie o tym nie myślałem.
Takie przypadki już były. Jeden z klientów Finroyal 18 marca 2015 r. wniósł pozew do sądu o zasądzenie kwoty ok. 260 tys. zł od Skarbu Państwa - reprezentowanego przez Ministra Finansów, Prokuraturę Rejonową, Prokuratora Generalnego, KNF i ABW. Powód?
"Skarb Państwa stał się pomocnikiem brytyjskiej spółki w przywłaszczeniu pieniędzy powoda wpłaconych przez niego na lokaty, gdyż ww. organy państwa nie dopełniły swoich obowiązków wynikających z ratyfikowanych konwencji i prawa krajowego, pomimo że spółka działała nielegalnie" - pisał w uzasadnieniu.
19 sierpnia 2015 roku warszawski sąd pozew oddalił. Pozywający zapłacił 3600 zł kosztów procesowych.