Wydawało się, że wszystko, co najgorsze polskiej branży energetyki wiatrowej już się przydarzyło w zeszłym roku.
- Spełnił się najczarniejszy scenariusz. Rentowność projektów, obniżona niską ceną certyfikatów, została kompletnie zdołowana innym sposobem naliczania podatku od nieruchomości - podkreśla Krzysztof Horodko, partner zarządzający firmy doradczej TPA Poland, która wspólnie z Polskim Stowarzyszeniem Energetyki Wiatrowej, kancelarią Clifford Chance i Polską Agencją Inwestycji i Handlu przygotowały raport na temat stanu energetyki wiatrowej w Polsce.
Dodajmy, że wiatraki to najtańsze źródło energii odnawialnej, jakie mamy do dyspozycji. Ale zostało ono właściwie zabite nowymi przepisami z zeszłego roku. Chodzi nie tylko o to, że wiatraki muszą być oddalone od zabudowań mieszkalnych na dystans nie mniejszy niż 10-krotność ich wysokości.
Instalacje wiatrowe dobił też podatek od nieruchomości, który dotyczy wszystkich, również tych, którzy swoje farmy wiatrowe już postawili. Podatek ten wzrósł nawet kilkukrotnie. Co więcej, nie dotyczy on wszystkich odnawialnych źródeł energii, ale wyłącznie wiatraków.
Liczenie strat
Efekt jest taki, że polskie wiatraki mają za sobą najgorszy rok w historii. Zdaniem Krzysztofa Horodko z TPA Poland, wiatraki, które już stoją i pracują, przestały się opłacać ich właścicielom, kręcą się jedynie siłą rozpędu.
- Mamy w Polsce postawione spore moce wiatrowe, ale zwiększony podatek od nieruchomości zniwelował praktycznie wszystkie zyski dla właścicieli, obniżając opłacalność o 30-40 zł za każdą wytworzoną megawatogodzinę - mówi Horodko.
Zyskują na tym gminy, do których do 2020 roku wpłynie o 200 mln zł więcej z tytułu podatku od nieruchomości - wylicza TPA. Ale to krótkoterminowy zysk. Bo więcej farm się nie zbuduje, skurczą się wpływy z CIT i PIT. Nie powstaną też nowe etaty i miejsca pracy tymczasowej.
Banki obrywają rykoszetem
Ale na tej scenie jest jeszcze jeden gracz, o którym się nie mówi: to banki.
- Dziś inwestorzy dostają ok. 170 zł za MWh energii, do tego 30 zł za certyfikat za taką samą ilość. To bardzo mało. A do tego podniesiony podatek od nieruchomości. To powoduje, że co najwyżej wychodzą na zero, ledwo zarabiają na bieżące koszty obsługi farmy wylicza specjalista z TPA.
PSEW potwierdza. - Zrobiliśmy ankietę wśród 40 farm wiatrowych działających w Polsce. Niemal wszyscy ledwo pokrywają koszty finansowania - twierdzi Janusz Gajowiecki, prezes PSEW.
Okazuje się, że wielu inwestorów jest w stanie spłacać jedynie odsetki od kredytów zaciągniętych na budowę farm. Na spłatę kapitału już nie wystarcza.
- Banki są już w tej chwili zmuszone restrukturyzować ich kredyty - twierdzi Krzysztof Horodko z TPA.
- Inwestorzy, którzy zaufali państwu, bo mówiło, że będzie dbać o rozwój energetyki wiatrowej, właściwie zbankrutowali. Banki też poniosły już straty, musiały odpisać część kredytów - twierdzi firma doradcza TPA Poland.
A będzie jeszcze gorzej.
Posłowie PiS idą jak burza
Dane pokazują, że zwrot z kapitału na farmach wiatrowych jest ujemny, marża operacyjna spada, EBIT spadł już do -40 proc. W 2016 roku 70 proc. farm wiatrowych zanotowało straty sięgające łącznie 3 mld zł.
Głównym powodem są niskie ceny zielonych certyfikatów. Dlaczego tak tanieją? Bo jest ich o wiele za dużo. - Mamy nadpodaż już od 2012 roku i ona ciągle wzrasta - podkreśla Kamila Tarnacka z zarządu PSEW.
Zielone certyfikaty to świadectwa pochodzenia, które potwierdzają, że energia została wytworzona ze źródeł odnawialnych. Wytwórcy energii na nich zarabiają, bo certyfikaty kupują od nich sprzedawcy energii, żeby wykazać, że są eko.
A jeśli sprzedawca energii nie kupi wystarczającej ilości zielonych certyfikatów? Wtedy musi uiścić tzw. opłatę zastępczą. Powiedzmy dla uproszczenia, że to taka kara.
Dziś opłata zastępcza wynosi 300 zł za MWh, zielony certyfikat z powodu nadpodaży - już tylko ok. 30 zł. Każdy kupuje więc certyfikat. Wiadomo, jest znacznie taniej.
Problem w tym, że w ubiegłym tygodniu posłowie PiS złożyli projekt ustawy dotyczącej opłaty zastępczej. Zmiany mają spowodować, że opłata zastępcza ma być inaczej ustalana - ma wynosić 125 proc. rynkowej ceny zielonego certyfikatu. W 2016 r. cena ta wyniosła około 74 zł za MWh. Opłata zastępcza spadnie zatem z 300 zł do 92 zł.
Dlaczego to źle? Bo opłatę wystarczy wnieść i sprawa załatwiona. Pozyskanie certyfikatów jest bardziej pracochłonne, generuje dodatkowe koszty operacyjne. Jeśli różnica pomiędzy ceną certyfikatu a opłatą zastępczą nie będzie już tak duża, może się okazać, że firmy będą wolały wnieść nieco wyższą opłatę zastępczą i problem z głowy. Ale wtedy popyt na zielone certyfikaty jeszcze bardziej spadnie, podobnie jak ich cena.
Wytwórcy OZE, szczególnie z wiatru, którzy już liczą straty, zarobią jeszcze mniej. Pojawią się kolejni bankruci, kolejne banki będą musiały restrukturyzować kredyty.
Jednak jest ktoś, kto na tych zmiana skorzysta. To państwowa Energa - zauważa portal WysokieNapiecie.pl.
Tak się stanie, jeśli projekt poselski zostanie przegłosowany. A posłowie bardzo się starają. Jeszcze kilka dni temu nikt o tym projekcie nie słyszał, pojawił się w komisji w ubiegłym tygodniu. Znikąd. We wtorek odbyło się pierwsze czytanie, na środę zaplanowane było drugie. W czwartek Sejm przyjął ustawę. Teraz już tylko Senat.
Dodajmy, że to projekt poselski, więc niepotrzebne były konsultacje społeczne.
Druga strona medalu
A konsumenci? Oni tak czy inaczej zapłacą więcej za prąd. Polska, na mocy unijnych przepisów, do 2020 roku musi pozyskiwać minimum 20 proc. energii ze źródeł odnawialnych. Wiatraki są najtańszym źródłem. Tylko że są przez rząd wypierane.
Zastąpienie ich innymi źródłami, jak elektrownie wodne, biomasa czy biogaz, spowoduje, że koszt za jedną megawatogodzinę skoczy z 340 do 400 zł - wylicza firma doradcza TPA.
Z tego powodu do 2042 roku zapłacimy za energię o 2,6 mld zł więcej.
A jeśliby jednak pomóc wiatrakom, a raczej im nie szkodzić i nie obniżać opłaty zastępczej i windować ceny zielonych certyfikatów, jak chcą wytwórcy energii? Wtedy też dla konsumenta będzie drożej, bo sprzedawca energii poniesie wyższe koszty.
- Nawet gdyby cena certyfikatów wzrosła do 200 zł za MWh, to dla gospodarstw domowych oznaczałoby rachunki wyższe o 36 zł rocznie - wylicza PSEW, uspokajając, że nie będą to duże podwyżki. - Miesięcznie to mniej niż bilet komunikacji miejskiej - przekonuje prezes Stowarzyszenia.
Na te podwyżki musimy patrzeć w perspektywie długoterminowej. Cokolwiek nie mówiłby nasz rząd, nie możemy wiecznie ignorować odnawialnych źródeł energii, gloryfikując jedynie węgiel. Nawet gdybyśmy bardzo chcieli, Unia Europejska nam na to nie pozwoli.