Prace nad kontrowersyjną ustawą, która ma określać, gdzie będzie można stawiać farmy wiatrowe, toczą się pełną parą. Przeciwnicy wiatraków zasypali ministerstwo infrastruktury petycjami, by szybko wprowadzić rygorystyczne przepisy. Inwestorzy protestują: "z tej ustawy zieje jadem". Samorządy zaś martwią się, że bez podatków od wiatraków nie dopną budżetu.
"Unikatowe mazurskie wsie, zatopione wśród lasów i łąk, są nie tylko naszą małą ojczyzną. Są przede wszystkim ojczyzną bogatej fauny i flory. To tu zobaczymy majestatycznego łosia, chmary jeleni, przemykającego wilk szarego i żeremia bobrowe" – pisze w petycji do ministerstwa infrastruktury Stowarzyszenie Ekologiczne Terra, które nie chce farm wiatrowych na terenie mazurskiej gminy Miłomłyn.
Dalej można przeczytać m.in. o kołującym orle bieliku, klekoczących bocianach i pohukujących sowach. Jak zwraca uwagę stowarzyszenie, ten raj jest zagrożony, ponieważ w planach jest stawianie na terenie gminy wiatraków, które niszczą krajobraz, dewastują środowisko i są uciążliwe dla mieszkańców. A to tylko jedna z kilkudziesięciu petycji, które wpłynęły w ostatnich miesiącach do ministerstwa infrastruktury. Autorzy każdej z nich domagają się z grubsza tego samego: pilnego uregulowania zasad lokalizowania nowych farm wiatrowych i wstrzymania toczących się już inwestycji.
Gdzie można stawiać wiatraki
Projekt ustawy, który wychodzi naprzeciw oczekiwaniom przeciwników wiatraków, jest już gotowy, a prace w Sejmie toczą się bardzo sprawnie. Ale poselskie propozycje bulwersują z kolei drugą stronę konfliktu, czyli inwestorów.
- Za pomocą jednej ustawy posłowie PiS dokonają rzeczy bezprecedensowej w skali świata. Wyrzucą z kraju najtańszą, najbardziej perspektywiczną i innowacyjną branżę - mówi Wojciech Cetnarski, prezes Polskiego Stowarzyszenia Energetyki Wiatrowej (PSEW).
W czym jest problem? Otóż posłowie PiS proponują restrykcyjne zasady lokalizowania nowych farm. Odległość pomiędzy elektrownią wiatrową a najbliższymi zabudowaniami mieszkalnymi oraz obszarami szczególnie cennymi przyrodniczo ma wynosić co najmniej dziesięciokrotność całkowitej wysokości wiatraka. Oznacza to, że turbiny można będzie stawiać przynajmniej 1,5-2 kilometra od domów. I odwrotnie, nowe domy nie powstaną bliżej niż 1,5 km od wiatraków. A to już poważny problem dla kolejnej grupy żywo zainteresowanej całą sprawą, czyli samorządów.
– Takie zapisy oznaczają, że na całym terenie gminy Kozielice nie będzie ani jednego kawałka ziemi pod zabudowę! – denerwuje się wójt Kozielic Piotr Rybkowski. – To jest blokowanie rozwoju gminy na kilkadziesiąt lat. A nikt z samorządami tej ustawy nie konsultował - dodaje.
Samorządy zwracają też uwagę na finanse. Dla wielu gmin – zwłaszcza małych – stawianie farm wiatrowych jest sposobem na podreperowanie budżetu. Jak zauważa wójt Rybkowski, budżet Kozielic to około 10 milionów złotych. Spodziewane wpływy podatkowe z wiatraków na terenie gminy to około 3 milionów. Pod te spodziewane wpływy władze gminy już zaczęły zaciągać zobowiązania i planować przyszłe inwestycje – na przykład budowę dróg, czy kanalizacji. Wycofanie się inwestora byłoby dla takiego samorządu tragedią.
W podobnym tonie wypowiada się burmistrz Białego Boru Paweł Mikołajewski. Gmina szacuje, że zbierze w najbliższych latach 97 mln zł podatków od wiatraków. – Jeżeli 97 milionów znika w wyniku zmian prawnych i ktoś mówi, że robi to dla naszego dobra, to ja takiego dobra nie oczekuję – mówi burmistrz.
W stronę skansenu
Zdaniem prezesa Cetnarskiego, proponowana przez posłów ustawa sprowadzi Polskę do poziomu skansenu technologicznego. Projekt zakłada, że właściciele wiatraków będą musieli co dwa lata uzyskać nowe pozwolenie na eksploatację. Koszty przeglądu technicznego potrzebnego do uzyskania takiej zgody to 1 proc. wartości całej inwestycji. Czyli im bardziej zaawansowany technologicznie – a więc im droższy – wiatrak, tym wyższe koszty przeglądu. I tak co dwa lata. Dla pojedynczej farmy wiatrowej może to być nawet kilka milionów złotych. Za brak zezwolenia może grozić nawet więzienie.
- Z tej ustawy zieje jadem – ocenia reprezentujący małe elektrownie wiatrowe Mirosław Kulak. – Ci, co ją pisali, to chyba mieli takie nastawienie, żeby tę branżę zniszczyć – mówi.
Według wyliczeń PSEW, jeśli projekt ustawy wiatrakowej wejdzie w życie, to z możliwości lokalizowania nowoczesnych elektrowni wiatrowych wykluczone zostanie ponad 99 proc. powierzchni kraju. Proponowane przepisy wymuszą więc stosowanie w przyszłości niższych, czyli mniej efektywnych turbin.
Projekt ustawy skrytykował w opinii Sąd Najwyższy. Jednak pracujący nad nim posłowie nie przyjęli tych uwag.
Wróćmy na chwilę do petycji przeciwników wiatraków. Ciągle powraca w nich wątek bezsilności mieszkańców, którzy po prostu nie chcą mieszkać tuż obok wiatraków. Skarżą się, że ich sprzeciw nie jest brany pod uwagę, że nie są informowani o potencjalnych zagrożeniach związanych z funkcjonowaniem farm wiatrowych w sąsiedztwie. Zwracają uwagę, że wiatraki pracujące w okolicy obniżają wartość okolicznych gruntów.
Część z tych zarzutów znalazła się też w ocenie NIK sprzed półtora roku. Izba negatywnie oceniła wówczas proces powstawania lądowych farm wiatrowych w Polsce. "Władze gmin decydowały o lokalizacji farm wiatrowych ignorując społeczne sprzeciwy. Budową wielu elektrowni wiatrowych zainteresowane były pełniące funkcje lub zatrudnione w gminach osoby, na których ziemi farmy powstały. Zgody lokalnych władz na lokalizację elektrowni wiatrowych zostały w większości przypadków uzależnione od przekazania na rzecz gminy darowizn przez firmy budujące elektrownie lub sfinansowania przez nie dokumentacji planistycznej" – wskazywała Izba.
Jeżeli parlament uchwali ustawę, a prezydent ją podpisze, to zacznie obowiązywać po 14 dniach od ogłoszenia. Sejmowa komisja infrastruktury ma debatować nad projektem w środę.