Wszyscy się gapili. Cieszyli. Nagrywali. Tak się bawi w polskich "boiler roomach". To call-center, które mają jedno zadanie: wcisnąć klientowi ryzykowną inwestycję. Najpewniej taką, na której straci. To miejsca, które każdego dnia starają się odtwarzać sceny z "Wilka z Wall Street". Dla zabawy. Tylko że robią to w Warszawie, w biznesowych dzielnicach. I nie jest to wcale film. Dotarliśmy do nagrania, które pokazuje, co dzieje się w takich spółkach. I ujawnia patologię rosnącą przez lata.
- Ja pi..lę, człowieku, nie wierzę - krzyczy jeden z młodych chłopaków. - Dajesz, dajesz - motywuje inny. Reszta się śmieje, niektórzy biją brawo. Jedna z dziewczyn aż piszczy. W sumie kilkadziesiąt osób ciśnie się w wąskim przejściu. Ubrani w eleganckie garnitury, w dopasowane garsonki. Wypełniają hol biura niemal do pełna. Wszyscy chcą mieć miejsce z przodu.
Środkiem przeciska się zupełnie naga dziewczyna. Ma tylko ciemne okulary na nosie i czarne botki na nogach. Idzie dziarskim krokiem. Wystawia nawet środkowy palec do gapiów. Mam wrażenie, że ją to bawi.
ZOBACZ TAKŻE: Reportaż money.pl: Warszawskie "kotłownie". Wyciągną ostatni grosz od inwalidy i wyśmieją straty klientów
Wszyscy nagrywają. Kilkunastosekundowy film podbija pracowniczą grupę w mediach społecznościowych. Jest hitem na firmowym WhatsApp. Chwilę wcześniej dziewczyna siedziała przy biurku. Pracowała jak każdy. I przyjęła wyzwanie. Ponoć za 10 tys. zł przemaszerowała przez szpaler kolegów i koleżanek z pracy.
Opowieść usłyszałem od kilku osób. Niektórzy mówią, że zrobiła to nawet za mniejsze pieniądze. Nie wierzyłem dopóki nie zobaczyłem nagrania. - Taki "czelendż", rozumiesz? - tłumaczy mi jeden ze świadków. Milczę przez chwilę, nie komentuję.
To nie film
To nie fragment filmu "Wilk z Wall Street". To centrum Warszawy, jedna z firm finansowych. To tak zwany "boiler room". Kotłownia. Miejsce, gdzie aż się gotuje od udawanych emocji, od manipulacji, od kłamstw. Wciska się tam produkty - najczęściej ryzykowne inwestycje.
Zwykle zaczyna się od telefonu. Naciągacz przekonuje, że to ostatni moment, by zarobić. 10, 20 lub 50 proc. Zysk zależy, od tego jaką fantazję ma sprzedawca. Wiem, bo pracowałem w takim miejscu. Opisałem wszystko w materiale "Łowcy Frajerów".
O tym, jak kończą się takie inwestycje pisaliśmy już w materiale pt. "Mój wujek jest miliarderem, a ja pomogę panu zarobić". Zwykle dzwoniący ma podniesiony głos, udaje podnieconego. Dlatego właśnie miejsca te nazywane są kotłowniami. Okazja jest tylko tu, tylko teraz. Za chwilę jej nie będzie. I niektórzy łapią się na to.
Nic więc dziwnego, że żaden z pracowników kotłowni nie chce ze mną rozmawiać pod nazwiskiem.
Gdy tylko sugeruję, że takie historie trzeba opisywać, płoszą się. Nie chcą chodzić po sądach. Podpisywali klauzule poufności. Martwią się, że będą płacić niebotyczne kary. Martwią się, że ktoś zrobi im krzywdę.
Dlatego o sprawie opowiadają chętnie tylko przy piwie. Działać już nie chcą. Udało nam się dotrzeć do kilku świadków tego wydarzenia. A było ich przecież więcej. Więcej osób zna te historie. Więcej osób wie, kto wymyślił taką zabawę. Widzieliście coś podobnego? Piszcie do nas.
Kotłownie w całej Polsce
W ostatnich latach zaroiło się w Polsce od egzotycznych firm, które właśnie w ten sposób namawiają na ryzykowne inwestycje. Źródłem finansowego powodzenia ma być rynek forex lub debiuty giełdowe znanych firm.
Na czym w skrócie polega forex? Gracze obstawiają, w jakim kierunku będą zmieniać się pary walutowe, czyli np. czy dolar będzie się umacniał do euro albo frank do złotego. Jeżeli obstawią trafnie, zarabiają. Przeciwny wynik przynosi stratę. Dzięki mechanizmowi lewara na foreksie możesz zainwestować 10 tys. zł, a obracać milionem. Straty moga jednak przyjść niespodziewanie szybko.
W samej Warszawie jeszcze rok temu było ich kilkanaście. Dziś zostało tylko kilka. Za to najbardziej wytrwały_ c _h.
To standard w tej branży. Gdy tylko o firmie stanie się głośno, bo klienci zgłaszają utratę dziesiątek lub setek tysięcy złotych na policję, skarżą się w internecie, to „kotłownia” szybko znika. Oczywiście niecałkowicie.
Jej właściciele zmieniają nazwę oraz biuro i gra zaczyna się od nowa. Ludzie i zachowania zostają te same. W miejscu, gdzie dziewczyna chodziła nago wciąż jest "kotłownia". Zmienili się właściciele, zmieniła się nazwa. Wiele wskazuje na to, że praktyki zostały te same.
Wystarczy zerknąć do sieci. To część opinii o pracy w nowej firmie, w starym miejscu. Wpisy są z października.
"Poranne spotkanie, przemawia guru stada. Trzyma w ręku ulotkę z hipermarketu i mówi, że jak nie będziemy tu pracowali i naciągali na inwestycje, to skończymy jako sprzedawcy. Sugeruje, że będziemy wtedy zwykłymi śmieciami. To ma być motywacja w działaniu".
"Młodzi ludzie śpiewają piosenki i robią pajacyki, żeby się rozgrzać przed dzwonieniem do potencjalnych klientów. Cyrk".
"Awans poprzez łóżko".
"W firmie jest jeden manager, który pisze do każdej pracującej tam kobiety i nie tylko. Kierownictwo nic z tym nie robi".
To tylko fragment historii z tej branży, które udało nam się zebrać. Jest tego więcej. We wtorek w money.pl i Wirtualnej Polsce opiszemy, jakie jeszcze zabawy urządzali sobie menadżerowie w "polskich kotłowniach".
Byłeś świadkiem podobnych wydarzeń? Pracowałeś w boiler roomie? Chcesz opowiedzieć swoją historię? Odezwij się: mateusz.ratajczak@grupawp.pl