Praca od rana do późnej nocy, w tygodniu i weekendy, na miejscu i daleko od domu. Właściciele foodtrucków – niezależnie od tego, jak precyzyjny stworzą plan – nie są w stanie przewidzieć, co się wydarzy danego dnia. Ale innej pracy już sobie nie wyobrażają.
Grzegorz Wejman i Diego Kim mają za sobą pierwszy foodtruckowy sezon. Udany.
- Bo najważniejsze w tym biznesie to oryginalny pomysł i dostęp do dobrych lokalizacji – nie mają wątpliwości.
Pomysł na BabCha, jedyny w Polsce foodtruck z kuchnią koreańską, zrodził się podczas długich rozmów Grzegorza, który był wówczas właścicielem jednej z warszawskich restauracji, i stałego klienta – rodowitego Koreańczyka.
- Nasza znajomość przetrwała, mimo że musiałem zamknąć biznes. Kim marzył o foodtrucku, ale nie chciał być w tym sam. Zdecydowałem się dołączyć – opowiada Grzegorz.
Smak wuszta z curry Adam Wojtała poznał w Niemczech. Później za każdym razem, gdy był z wizytą u naszych sąsiadów, sięgał po ten przysmak. Równocześnie męczył się w dotychczasowej firmie, gdzie sprzedawał anteny satelitarne, a realizował się w kuchni. Obserwował też rozwój rynku foodtrucków i zamarzył o własnym. Do współpracy namówił Maćka, kolegę ze szkoły średniej. - Oczywiście chciałem, aby był to truck z wusztem. Nie było takiego produktu na Śląsku – mówi. Tak powstał "Wuszt z Karry".
Foodtruck_ _to niezła inwestycja
Grzegorz i Diego kupili gotowy foodtruck i dostosowali go do swoich potrzeb. - Praktycznie wszystko w nim wymieniliśmy – przyznaje Grzegorz. Adam i Maciek przygotowanie nowego foodtrucka zlecili zewnętrznej firmie. Źle jednak trafili i inwestycja mocno się przeciągała.
Ile ich to kosztowało? Grzegorzowi i Diego inwestycja zwróciła się po pierwszym sezonie. Adam i Maciek, którzy włożyli w samochód więcej, na zwrot muszą jeszcze poczekać.
- Auto, wyposażenie, załatwienie wszystkich niezbędnych formalności, w tym wymaganych zgód Sanepidu, kosztuje i trwa. Oczywiście wszystko zależy od tego, jaki mamy produkt i jakiego sprzętu potrzebujemy. Całość może kosztować od kilkudziesięciu do nawet kilkuset tysięcy złotych – wylicza Adam. - Plusem jest to, że, jeśli biznes się nam znudzi, możemy odsprzedać samochód wraz z wyposażeniem – dodaje Grzegorz.
Do tego dochodzą prowizje dla organizatorów zlotów i imprez, na których foodtrucki chcą być obecne czy tzw. placowe i koszty związane z założeniem firmy. Większość foodtrucków funkcjonuje jako jednoosobowe działalności gospodarcze.
Jeżdżą nie tylko w sezonie
"BabCha" oferuje kubełki z ryżem, sałatą i mięsem, wegetariańskie naleśniki z kim-chi, korean fried chicken, wieprzowinę bokkeun i wołowinę bulgogi.
"Wuszt z Karry" to wuszt przygotowany na bazie mięsa z rodzinnej masarni podawany w sosie curry na ciepło i w sposób, który pozwoli sięgnąć po przysmak w każdym, nawet mało komfortowym miejscu.
Foodtrucki są obecne podczas zlotów, festiwali, koncertów w całej Polsce. To organizator decyduje, które wozy chce mieć na swojej imprezie.
- Początkowo nieźle musieliśmy się za tym nabiegać. Teraz to do nas dzwonią – śmieje się Adam.
"BabCha" pracuje tylko w sezonie, od kwietnia do końca października, jeśli pogoda pozwoli. Zimą samochód trafia do mechanika, gdzie przechodzi generalny remont, a właściciele doglądają swoich biznesów, bo foodtruck to ich dodatkowe zajęcie.
W tygodniu, w porze lunchu samochód staje przy biurowcach w Warszawie, w weekendy "BabCha" obstawia imprezy – w stolicy i w kraju.
"Wuszt z Karry" pracuje przez cały rok. - To nasze jedyne źródło dochodu. Zimą wyjazdów jest mniej, ale można nas spotkać m.in. podczas jarmarków bożonarodzeniowych – mówi Adam.
Jedynie poniedziałki robią sobie wolne. Działają głównie na Śląsku, czasem tylko, obstawiając imprezy, w Warszawie, Wrocławiu, Gdańsku. W tygodniu także obstawiają biurowce.
Dla ludzi z pasją
Największym plusem prowadzenia foodtruckowego biznesu jest praca z ludźmi i ciągła zmiana otoczenia.
- Poznawanie nowych osób i miejsc sprawia nam przyjemność. Sama jazda to też ciekawe doświadczenie. Często jesteśmy w miejscach, do których nigdy wcześniej nie dotarliśmy – przyznaje Grzegorz. - Nikt nam niczego nie może kazać, nie jesteśmy uwiązani w jednym miejscu – wtóruje Adam.
Dużym wyzwaniem jest natomiast logistyka. Na miejscu – jeśli nie jest to zorganizowana impreza – nie zawsze jest dostęp do prądu, znalezienie lokalizacji też wymaga zachodu i wiąże się z kosztami. To też praca od rana do wieczora i w weekendy, często z dala domu. - I trzeba się liczyć z tym, że niezależnie od tego, jak dokładnie wszystko sobie zaplanujemy, zawsze wydarzy się coś nieoczekiwanego – dodaje Grzegorz.
Również pogoda jest tym czynnikiem, który może zepsuć każdą imprezę. - To nie jest łatwy kawałek chleba, ale praca jest przyjemna, ta branża przyciąga ludzi z pasją – nie ma wątpliwości Adam.
Partnerem artykułu jest Alior Bank