Zakaz handlu w niedzielę dotknie przede wszystkim wielkie sieci i centra handlowe. Oczywiście klienci znaczną część zakupów przerzucą na inne dni. Trzeba przygotować się na większy tłok w piątki i soboty. Ale nie da się ukryć, że część obrotów wielkim sieciom ucieknie.
Formalnie ustawa oczywiście jest po to, żeby Polacy mogli spędzać czas z rodziną w dzień święty. Usilnie przy jej zapisach pracował związek zawodowy „Solidarność”. Chciał uwolnić od przymusu niedzielnej pracy pracowników handlu. Z małymi jednak okazało się wyjątkami.
W przyjętym 24 listopada przez Sejm projekcie ustawy o zakazie handlu w niedzielę zapisano aż 30 wyłączeń. Związkowców nie interesowało życie rodzinne pracowników stacji paliw, aptek, kwiaciarni, sklepów z pamiątkami - te punkty mogą być otwarte bez przerwy.
Jeśli przyjrzeć się strukturze własnościowej, tj. komu się zakazuje, a kogo się zwalnia z zakazu, to od razu rzuca się w oczy, że zakaz nie będzie dotyczyć tych przedsiębiorstw, które są w rękach polskich. Państwowe PKN Orlen i Lotos dominują w liczbie stacji paliw w Polsce, dysponując łącznie ponad 2,2 tys. punktów. Do zagranicznych sieci należy 1,2 tys. stacji. 2,7 tys. stacji jest określane jako „niezależne”.
To tam trafi część przychodów klientów, którym skończyła się mąka, cukier, albo zabrakło alkoholu na urodzinach. Kto straci?
Dwie największe firmy, zajmujące się w Polsce sprzedażą detaliczną należą do Portugalczyków. Rodzina Soares dos Santos to większościowi akcjonariusze właściciela Biedronki - Jeronimo Martins. Głównym akcjonariuszem Eurocashu - czyli operatora sieci Delikatesy Centrum, Mila, hurtowego dostawcy towarów do łącznie 15,6 tys. sklepów (m.in. abc, Groszek) - jest natomiast Luis Amaral, zresztą były pracownik Jeronimo Martins.
W przychodach Biedronkę wyprzedza w kraju obecnie tylko PKN Orlen. Niewiele gorzej od Biedronki radzi sobie Eurocash, zajmujący według rankingu „Rzeczpospolitej” szóste miejsce pod względem przychodów w Polsce i rozbudowujący swoją własną sieć detaliczną - w tym roku kupił sieć Mila. Dwunaste miejsce ma niemiecki dyskont Lidl. W pierwszej dwudziestce są jeszcze brytyjskie Tesco oraz niemiecka Grupa Metro, czyli Media Markt, Saturn i markety Makro Cash & Carry.
Rykoszetem dostaną sieci z polskim kapitałem, czyli Piotr i Paweł i Dino, ale te stanowią mniejszość na rynku.
Pewnym pocieszeniem będzie fakt, że przy jednym dniu pracy w tygodniu mniej, mniejsza będzie też obsada pracowników, czyli część będzie można zwolnić, a już na pewno skończą się zgłaszane ostatnio problemy z zatrudnieniem, a więc i konieczność podwyższania pensji.
Handel jeszcze zapłaci podatki
Podatków dochodowych zagraniczne sieci handlowe w Polsce unikają jak mogą. Wiele z nich przez lata wykazywało straty, albo niewielkie tylko profity.
PiS w ubiegłym roku próbowało wprowadzić podatek obrotowy od dużych sieci handlowych. Chciał w ten sposób ściągnąć pieniądze od międzynarodowych organizacji, które cenami transferowymi regulują sobie, gdzie mają płacić państwowe daniny.
Bez powodzenia. Naruszało by to prawo unijne, bo podwójnie opodatkowane (razem z VAT) byłoby to samo - przychód. Komisja Europejska zarzucała faworyzowanie przez podatek jednych przedsiębiorstw kosztem drugich.
W październiku przegłosowano jednak podatek dochodowy od nieruchomości komercyjnych, nazwany „podatkiem od galerii handlowych”. Dotyczy właścicieli nieruchomości komercyjnych o wartości przekraczającej 10 mln zł. Chodzi m.in. o biura, centra handlowe i domy towarowe.
- Wreszcie kończy się czas, gdy wielkie galerie handlowe unikały płacenia podatków - komentował natomiast ten artykuł przed głosowaniem Artur Soboń z PiS.
Stawka podatku wyniesie miesięcznie 0,042 proc. (rocznie ok. 0,5 proc.) wartości danej nieruchomości (powyżej wspomnianego limitu 10 mln zł). Podatek będzie można odpisać od wysokości zapłaconego CIT.
Niedziela po niedzieli... by nie narazić się ludziom?
Teoretycznie zmiany mogą się odbić negatywnie na poparciu dla PiS. Nie tylko poparciu tych, którzy uwielbiają niedzielne wędrówki po galeriach handlowych, ale i pracowników sieci, gdyby doprowadziło to do masowych zwolnień. Przecież jeden dzień mniej w tygodniu oznacza mniejszą niezbędną obsadę zmian.
Gdyby pracę stracił choćby jeden na dziesięciu pracowników, na bruku mogłoby się znaleźć jednocześnie 170 tys. ludzi. Ani oni, ani ich rodziny nie były by z tego zadowolone, delikatnie mówiąc.
Stąd zapewne stopniowe dochodzenie do stanu docelowego. W przyszłym roku sklepy będą otwarte pierwszą i ostatnią niedzielę miesiąca, a w 2019 tylko w ostatnią niedzielę.
W ten sposób zamiast 170-tysięcznej armii na rynku pojawić się może w pierwszym roku obowiązywania przepisów około połowa tej liczby, która dość łatwo powinna być „wessana” przez rynek. A być może nawet nie będzie żadnych zwolnień? Przecież sieci sklepów zgłaszają poważne niedobory obsady placówek i by temu zaradzić podwyższają nawet ostatnio pensje.