- Pieniądze naprawdę nie są najważniejsze w życiu. Warto pracować dla jakiejś idei - zaapelował marszałek Senatu Stanisław Karczewski do lekarzy rezydentów, którzy protestują już trzeci tydzień. Postanowiliśmy sprawdzić, jak wyglądałby budżet, gdyby posłowie i senatorowie zaczęli pracować dla tej samej idei. I zrezygnowali z uposażenia. W kasach Sejmu i Senatu w ciągu roku zostałoby 80 mln zł. Gdyby parlamentarzyści zgodzili się pracować za stawki rezydentów, to w budżecie zostałoby z kolei 50 mln zł.
Już 22 dni trwa protest głodowy lekarzy rezydentów. Dotychczasowe rozmowy na linii strajkujący - przedstawiciele rządu nie przyniosły żadnych rezultatów. Protest trwa, porozumienia i pomysłów nie widać. W poniedziałek oliwy do ognia dolał marszałek senatu Stanisław Karczewski.
- Lekarze, szczególnie młodzi, powinni zacząć pracować, uczyć się. Zapewniam młodych lekarzy, że pieniądze nie są najważniejsze w życiu. Sam w tej chwili jako marszałek zarabiam mniej, niż zarabiałbym jako ordynator szpitala. Warto pracować dla idei, nie tylko myśleć o pieniądzach - powiedział w poniedziałek Stanisław Karczewski, marszałek Senatu, do lekarzy rezydentów. I wywołał prawdziwą burzę. Zarówno wśród rezydentów, jak i wśród internautów.
Postawiliśmy sprawdzić, ile zaoszczędziłby budżet, gdyby posłowie i senatorowie zgodzili się pracować przez rok dla wspomnianej przez marszałka idei.
Przyjęliśmy dwa warianty. W jednym parlamentarzyści całkowicie rezygnują z uposażenia, ale zachowują diety. Te opcję nazwaliśmy „pełne oddanie dla idei”. Zakładamy jednak, że parlamentarzyści muszą przez ten czas wykonywać obowiązki, więc powinni dostawać na ich realizację pieniądze. W kieszeniach zostaje im więc miesięcznie 2,4 tys. zł brutto z tytułu diety i 14,2 tys. zł ryczałtu na biuro.
W drugim wariancie parlamentarzyści na rok pracują za dokładnie takie wynagrodzenie, na jakie może liczyć lekarz rezydent w pierwszych dwóch latach specjalizacji. Przyjęliśmy jednak, że posłowie mogą dostawać tyle, ile specjalizujący się w deficytowych kierunkach. Jest to 3,6 tys. zł brutto - o kilkaset złotych więcej, niż dostają rezydenci na mniej pożądanych specjalizacjach.
Gdyby 460 posłów i 100 senatorów na miesiąc zrezygnowało z wynagrodzenia, to budżet zaoszczędziłby 6,6 mln zł. Każdy poseł i senator - zatrudniony na umowie o pracę - generuje dla pracodawcy koszt 11,9 tys. zł. Jego pensja brutto to już 9,8 tys. zł.
Gdyby ten stan pełnego oddania utrzymać przez rok - w kasie Sejmu zostałoby 80 mln zł. Za te pieniądze można wybudować np. dwa kilometry autostrady lub wypłacić 37 tysięcy średnich emerytur (brutto). To pieniądze, które wystarczają też na 160 tys. jednorazowych świadczeń w wysokości 500 zł.
Za te pieniądze każdy z pracujących w Polsce lekarzy (jest ich 173 tys. według danych z Centralnego Rejestru Lekarzy) mógłby dostać raz w roku 463 zł dodatku do pensji. A gdyby ograniczyć się tylko do rezydentów, to raz na rok mogliby dostać 4,8 tys. zł dodatku. Miesięczną pensję podniosłoby to im o 400 zł.
Gdyby pieniądze przeznaczyć na sprzęt, to można by kupić 2,3 tys. inkubatorów. Za te pieniądze można też wyposażyć i wyremontować 20 pracowni z rezonansem magnetycznym ze sprzętem najwyższej klasy. Taka kwota wystarcza też na kupno 10 supernowoczesnych robotów chirurgicznych. W ostateczności byłoby to 200 karetek pogotowia. W pełni wyposażonych. Oczywiście po całej kadencji sprzętu byłoby cztery razy więcej.
Jest jeszcze druga możliwość - posłowie i senatorowie nie rezygnują całkowicie z pensji, a pobierają 3,6 tys. zł brutto co miesiąc. Dla pracodawcy oznacza to koszt 4,3 tys. zł brutto. Oszczędność tylko na jednej osobie wynosi więc 7,5 tys. zł (11,9 tys. zł minus 4,3 tys. zł). Do tego wciąż dochodzi dieta i ryczałt. Na takiej zamianie miejsc budżet Sejmu oszczędzałby w ciągu roku 50 mln zł, w ciągu miesiąca - 4,2 mln zł.
To już "tylko" pięć supernowoczesnych robotów chirurgicznych lub 125 karetek.