Dostawałem wynagrodzenie nieprzekraczające 7 tys. zł. Osoby z moim wykształceniem i doświadczeniem to nie satysfakcjonuje, przyznał były wiceminister zdrowia Piotr Warczyński w branżowym piśmie "Menedżer Zdrowia".- Dysproporcja w zarobkach nie może być taka, aby uniemożliwiała pozyskanie specjalistów – komentuje w WP money Jeremi Mordasewicz z Konfederacji Pracodawców Lewiatan. A Jan Guz z OPZZ dodaje, że tanie państwo nie może oznaczać "państwa dziadowskiego". Czy rządzący powinni więc zarabiać więcej?
Pod koniec stycznia z Ministerstwa Zdrowia odszedł wiceminister Piotr Warczyński. Jego rezygnacja była zaskakująca, bo w resorcie pracował przez 17 lat. Czy rządziła prawica, lewica czy centrum Warczyński był w ministerstwie. Najpierw jako urzędnik, a potem także jako podsekretarz stanu z czternastoma ministrami. Przetrwał nawet zamianę koalicji PO-PSL na PiS. Rzecznik prasowy obecnego rządu tłumaczył jego rezygnację "powodami osobistymi".
Warczyński wyjawił w jednym z wywiadów, że chodziło także o pieniądze.
- Byłem wiceministrem, który dostawał co miesiąc wynagrodzenie nieprzekraczające 7 tys. zł. Dla osoby, która ukończyła trudne studia, uzyskała stopień naukowy, ma na swoim koncie pięć dodatkowych fakultetów i wieloletnie doświadczenie zawodowe, zarobki w tej wysokości nie są satysfakcjonujące. Przez ponad trzy lata bycia ministrem wydałem wszystkie swoje oszczędności i zorientowałem się, że za jakiś czas nie będę w stanie spłacać rat kredytu wziętego na codzienne życie – zdradził w branżowym piśmie "Menedżer Zdrowia".
Jak tłumaczył, dobre zarobki miał dekadę temu. Po kryzysie wynagrodzenia dla urzędników jednak zamrożono. Choć płace w gospodarce rosły, to jego stały w miejscu. A przez inflację de facto się zmniejszały. Dodatkowo w 2006 roku zakazano mu w jakikolwiek sposób dorabiać.
Złodziej czy idiota?
To pierwszy tego typu szczery wywiad i deklaracja, że człowiek z rządu odchodzi, bo za mało zarabia. Podobne sygnały były już wcześniej. I odbiły się szerokim echem.
- Sześć tysięcy złotych! To niemożliwe, żeby ktoś za tyle pracował. Albo złodziej, albo idiota - kiedy upubliczniono te nagrane przez kelnerów słowa Elżbiety Bieńkowskiej, ówczesnej minister infrastruktury, PiS grzmiał o arogancji władzy. Jednak ledwie kilka miesięcy później, nowy rząd Beaty Szydło niechętnie przyznał jej rację i rozważał podwyżki dla urzędników rządowych.
Minister Henryk Kowalczyk w programie #dziejesienazywo, stwierdził, że niskie zarobki sekretarzy stanu, czyli wiceministrów powodują, że brakuje chętnych ekspertów na te stanowiska. W jego opinii paradoksem jest to, że dziś wiceministrowie zarabiają dużo mniej niż szefowie rządowych agend czy państwowych firm, nad którymi urzędnicy sprawują nadzór.
Na zarobki w administracji rządowej narzekała też Anna Streżyńska. Minister Cyfryzacji stwierdziła, że zamiast jednego dobrego menadżera, ściągać musi do resortu kilku przeciętnych.
- Płacimy niskie pensje. W efekcie do pracy przychodzą ludzie, którym powierzenie poważnego projektu nie jest najlepszym pomysłem, więc zatrudnia się na ilość, a nie na jakość - przyznała w rozmowie z "Rzeczpospolitą".
Jak dodawała, dobry programista lub menadżer zarabia 45-60 tys. zł miesięcznie, a niezły – 20-25 tys. Tymczasem najwyższa pensja w ministerstwie to 10 tys. zł. Streżyńska wrzucała też na Facebooka zachęty do pracy w jej resorcie. Jeden z jej znajomych, że to nie ogłoszenie o pracę, ale o wolontariat. Dodał, że wynagrodzenie powinno stanowić 90 proc. tego co w prywatnych firmach.
- Oczywiście nie jest to zjawisko masowe, ale także najlepsi z najlepszych dołączają do nas. Ponieważ uważają, że taka szansa zrobić coś w takiej skali dla naszego kraju zdarza się tylko raz. Oczywiście chciałabym ich wynagradzać co najmniej na poziomie tych 90 proc., i robię co mogę, żeby jak najlepsze dodatkowe motywatory obok dobra publicznego były - odpowiedziała minister.
Jak zapewnił nas Karol Manys, rzecznik Ministerstwa Cyfryzacji, departament jest dziś kompletny, a poszukiwany ekspert się znalazł. - Szczęśliwie są osoby w tym kraju, które gotowe są pracować dla idei. Minister Streżyńska ma dar przyciągania takich ludzi - dodał w rozmowie z WP money.
Płaćmy więcej i wymagajmy więcej
Zdaniem Jeremiego Mordasewicza z Konfederacji Pracodawców Lewiatan, wynagrodzenia w sektorze publicznym powinny być adekwatne do odpowiedzialności i kwalifikacji, tak jak dzieje się to w sektorze prywatnym.
– Nie twierdzę, że powinni zarabiać tyle co w sektorze prywatnym, w całej Europie pensje urzędników państwowych są niższe od tego, co mogli by zarobić w biznesie. Mówię jednak o związku między wydajnością i jakością pracy, który w sektorze prywatnym przekłada się na wysokość pensji. Płaćmy ekspertom proporcjonalnie do ich kwalifikacji, ale też kontrolujmy, jak się wywiązują ze swoich obowiązków – zaznacza w rozmowie z WP money Mordasewicz.
Jak podkreśla ekspert, dysproporcja między zarobkami w obu tych sektorach jest i będzie, ale nie powinna być tak wielka, aby uniemożliwiała pozyskanie dobrych specjalistów do pracy w rządzie. W końcu to na wiceministrach, zwykle wcale nie politykach, a właśnie ekspertach danych branż, ciąży wielka odpowiedzialność.
- Jeśli chcemy, aby na naszą rzecz pracowali eksperci, musimy się liczyć z większymi kosztami. Z drugiej strony, nie można odrywać zarobków od jakości pracy, kwalifikacji zarówno zawodowych jak i moralnych – dodaje ekspert Lewiatana.
Podobnego zdania jest Jan Guz OPZZ, który zaznacza, że słabe pensje to również słaba kadra. – Tanie państwo nie może oznaczać państwa dziadowskiego.
Jak podkreśla, pensja wiceministra ze wszystkimi dodatkami to więcej niż 7 tys. zł netto i z pewnością znacznie wyższa w porównaniu z innymi grupami zawodowymi, jednak powinna być proporcjonalna do wkładu pracy. A obecnie w wielu przypadkach nie jest.
Przypomnijmy, że pensje pracowników administracji rządowej składają się z trzech części: wynagrodzenia zasadniczego, dodatku funkcyjnego oraz wysługi lat (inaczej dodatku stażowego). Pierwsze dwie są sztywne i zależą od iloczynu kwoty bazowej (od kilku lat wynosi 1766,46 zł) i wskaźnika dla danej funkcji. Im jest ona wyższa, tym większy wskaźnik. Dodatek stażowy nie ma większego znaczenia, więc wszyscy ministrowie zarabiają mniej więcej tyle samo.
- PIT-y na stół, ujawnijcie wszystkie dodatkowe dochody i pokażcie efekty swojej pracy. Nie mówimy, że ministrowie mają zarabiać mało - mają zarabiać godnie, ale proporcjonalnie – zaznacza w rozmowie z WP money Jan Guz.
Kto najlepiej zarabia w rządzie?
Wbrew pozorom wcale nie ci najbardziej eksponowani. Premier dostaje pensję w wysokości 15 tys. zł. Do tego dochodzi jeszcze dodatek stażowy. Na rękę otrzymuje więc około 11.2 tys zł. Nieco niższe jest uposażenie wicepremierów i wynosi blisko 12,9 zł, czyli na rękę jakieś 8,75 tys. zł.
Jak już pisaliśmy w WP money, standardowa pensja ministra to już rząd 12,5 tys. zł, a więc 8,5 tys. zł netto. Jeszcze mniej zarabiają sekretarze stanu i podsekretarze, czyli właśnie wiceministrowie. Są to kwoty odpowiednio 10 775 zł brutto (7425 zł na rękę) i 9892 zł brutto, czyli wspominane już 6860 zł na rękę.
Jak sprawdził WP money na przykładzie ministerstwa finansów, najbardziej opłaca się pracować w roli szefa gabinetu politycznego ministra lub dyrektora departamentu. Można za to dostać prawie 14 tys. zł miesięcznie. Chodzi o kilkadziesiąt osób w resorcie. W ministerstwie finansów dla przykładu naliczyliśmy ich prawie 40.