Nawet 63 mld zł może zabraknąć Zakładowi Ubezpieczeń Społecznych na emerytury w 2018 roku. Pod koniec ubiegłego tygodnia na biurko Beaty Szydło trafił dokument o prognozowanych wpływach i wydatkach w ZUS. Rząd będzie musiał się zmierzyć ze sporą dziurą w finansach narodowego ubezpieczyciela.
Już w październiku wchodzą w życie przepisy ustawy, którą prezydent podpisał w grudniu ubiegłego roku. Obecny wiek emerytalny 67 lat dla obu płci zostanie z powrotem obniżony do 65 lat dla mężczyzn i 60 lat dla kobiet. W ZUS od dłuższego czasu trwało liczenie, jak to wpłynie na finanse i samego Zakładu, i budżetu. W piątek 24 marca na biurku Beaty Szydło wylądowała prognoza wpływów i wydatków ZUS w 2018 roku - informuje "Rzeczpospolita".
ZUS przewiduje trzy warianty: optymistyczny, pośredni i pesymistyczny. Optymistyczny zakłada, że 350 tys. osób - które już niebawem nabędą prawa do emerytury - nie wpłyną istotnie na dziurę w ZUS. Zakład wyliczył nawet, że może to pomóc w obniżeniu dziury w finansach. Jest to jednak bardzo mało prawdopodobny wariant. Dlaczego? Dziennik przypomina, że nawet rząd Beaty Szydło zaplanował deficyt ZUS na poziomie 53,5 mld zł.
Scenariusz pośredni zakłada, że dziura wyniesie 54,7 mld zł. "Rzeczpospolita" ujawnia, że wyliczenia te oparte są na bardzo optymistycznych założeniach Ministerstwa Finansów. Pesymistyczny scenariusz oparty jest na prostym założeniu - wszyscy, którzy dostaną uprawnienia do emerytury, natychmiast na nią przejdą. Efekt? 63 mld zł deficytu i konieczność dorzucenia do ZUS kolejnych pieniędzy. W tym wypadku różnica pomiędzy założeniami rządu a wyliczeniami ZUS wynosi prawie 10 mld zł. Ile to pieniędzy? To mniej więcej połowa rocznego budżetu na program "Rodzina 500+". W skrócie: dla budżetu to spora suma.
Ustawę prezydencką o obniżeniu wieku emerytalnego, zgodną zresztą z obietnicami PiS z kampanii wyborczej, przegłosowano w listopadzie 2016 r. Informacje, które zaczęły się pojawiać, gdy już prezydent złożył swój podpis, pokazują, że rząd przystąpił do liczenia i gorączkowo szuka teraz rozwiązania problemu rosnącego deficytu w ZUS.
Wiele wskazuje na to, że rząd w najbliższym czasie przyśpieszy prace nad pomysłami zatrzymania starszych pracowników na rynku pracy. W tym miesiącu na światło dzienne wypłynął pomysł Mateusza Morawieckiego, wicepremiera i ministra finansów oraz rozwoju. 10 tys. zł jednorazowej wypłaty za dwa lata opóźnienia przejścia na emeryturę i 5 tys. zł za każdy kolejny rok - tyle resort wicepremiera Morawieckiego proponuje w najnowszych planach reform systemu emerytalnego. Najbiedniejsi zyskają tyle co przez rok pobierania emerytury.
Kwota 10 tys. zł to równowartość zapłaconej przez dwa lata składki na ubezpieczenie emerytalne i podatku dochodowego od zarobków na poziomie 3 tys. brutto, czyli mediany (środkowej wartości) wynagrodzenia w Polsce.
Policzmy: miesięcznie na umowie o pracę przy zarobkach na poziomie 3 tys. zł brutto do ZUS i budżetu trafia łącznie 1462 zł (z uwzględnieniem składek płaconych formalnie przez pracodawcę). Tymczasem proponuje się 10 tys. zł po dwóch latach, co daje 417 zł miesięcznie (10 tys. zł podzielone przez 24 miesiące). Skarb Państwa jest więc „do przodu” 1045 zł miesięcznie na każdym zachęconym do poczekania na emeryturę, kto zarabia 3 tys. zł. Więcej o tym, kto może skorzystać na ofercie Morawieckiego pisaliśmy już w WP money kilkukrotnie.
Przez pewien czas w rządzie rodziły się nie tylko pozytywne rozwiązania. Pojawiały się już nawet tzw. wrzutki medialne, w których sondowano restrykcyjne sposoby zniechęcenia Polek i Polaków od decyzji o skorzystaniu z zapisów dopiero co przegłosowanej ustawy. Mówiło się o ograniczeniu możliwości dorabiania do emerytury, co miało zniechęcić do porzucania pracy na rzecz niskiej emerytury. Informacje te dosyć szybko zdementowało Ministerstwo Rodziny, Pracy i Polityki Społecznej.