Od udzielenia rządowi wotum zaufania minęło zaledwie kilka dni, a Roman Giertych już zaczął straszyć premiera. Przypomniał mu, że LPR poparcia rządowi udzieliła warunkowo i zażądał od Kazimierza Marcinkiewicza określonych decyzji kadrowych.
Poszło o Joannę Kluzik-Rostkowską, która miała objąć stanowisko pełnomocnika rządu ds. rodziny i kobiet. Naraziła się ona Giertychowi mówiąc w jednym z wywiadów, że opowiada się za stosowaniem metody sztucznego zapłodnienia in vitro. Lider LPR zareagował po swojemu, co nie powinno w zasadzie nikogo dziwić. Giertych chce z powrotem odbudować swoją pozycję jedynego w kraju obrońcy słusznych wartości, pogromcy nieprawomyślności. Cynicznie łapie i będzie łapał okazje. Gorzej, że z to wszystko musi brać pod uwagę premier Kazimierz Marcinkiewicz. W dodatku żadną tajemnicą nie jest, że podobne warunki będzie wkrótce próbował dyktować szefowi rządu Andrzej Lepper. Bo przecież on także czeka na dobrą okazję, aby postraszyć wycofaniem poparcia dla rządu. To wszystko nie oznacza niczego dobrego.
W sprawie sekowania Joanny Kluzik-Rostkowskiej swoją rolę odegrały też media związane z szefem Radia Maryja Tadeuszem Rydzykiem. Oczywiste staje się, że PiS musi spłacać rachunek za poparcie w kampanii wyborczej. I robi się jeszcze gorzej, bo cała sytuacja oznacza, że rząd staje się zakładnikiem ksenofobicznego, zamkniętego i nietolerancyjnego środowiska.
Aż tu nagle niespodzianka. Premier Marcinkiewicz, pomimo gróźb sejmowego koalicjanta z LPR, zapowiada, że powoła panią pełnomocnik. Oby tak się stało. Życzmy premierowi, żeby cena za kampanię była jak najmniejsza, taka, przy której szef rządu nie musi ulegać partyjnym szantażom. Na ile opiewa ten rachunek, wie pewnie tylko Jarosław Kaczyński. I to on sam, albo zbije kapitał, albo zapłaci za wszystko z własnej kieszeni.