Tomasz Żółciak, Grzegorz Osiecki, dziennikarze money.pl: W okresie 2021-2027 samorządy, w ramach unijnych programów regionalnych, zarządzają rekordową pulą 33,5 mld euro. Jak wygląda wykorzystanie tych środków w województwach? Którzy marszałkowie radzą sobie najlepiej?
W poprzednim, wieloletnim budżecie unijnym na lata 2014-2020 mamy już prawie 100 proc. wykonania - dokładnie 99,5 proc. To pokazuje, że urzędy marszałkowskie świetnie dają sobie radę. Podział na programy regionalne bardzo się sprawdził. Z tzw. twardych projektów zrealizujemy wszystkie. Natomiast obecnie, w nowej perspektywie finansowej, wykorzystanie unijnych środków wynosi średnio 30 proc.: waha się między 20 a 38 proc. w zależności od regionu.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Kto jest obecnie liderem? A kto maruderem?
Nie oceniamy stanu wdrażania programów w kategoriach "lider-maruder". Wdrażanie funduszy unijnych to wielowątkowy proces. Do tej pory najwięcej środków rozdysponowały województwa podkarpackie, śląskie i dolnośląskie, gdzie wartość podpisanych umów przekracza 1/3 dostępnych środków. Co ciekawe, reprezentują one dwa różne bieguny polityczne, ale to nie ma znaczenia - po prostu dobrze realizują swoje zadania.
Natomiast jeśli chodzi o wypłaty środków unijnych na podstawie przedstawionych faktur, to najwięcej wypłaciło Pomorze - 7,5 proc. Dalej mamy województwa: lubelskie i dolnośląskie (ponad 6 proc.). Warto jednak zauważyć, że te dane są dynamiczne i nie zawsze proste wnioski są uzasadnione. Np. w okresie 2014-2020 Dolny Śląsk zrealizował blisko dwa razy więcej projektów niż Wielkopolska, przy czym oba regiony zarządzały podobną alokacją (po ok. 10 mld zł). Czasem jeden duży projekt, taki jak np. zakup pociągów, może znacząco wpłynąć na statystyki.
Polskie samorządy są wskazywane jako europejski ewenement, jeśli chodzi o system dystrybucji środków. Decentralizacja się powiodła, a jej stopień w ostatnich latach się zwiększał - z 41 proc. do 44 proc. środków w gestii marszałków. Jednocześnie pojawiają się sygnały z Brukseli o możliwej centralizacji i oparciu się na kopertach narodowych, czyli przeniesieniu środka ciężkości na rząd.
Dyskusja na ten temat trwa już od pewnego czasu. My walczymy o zachowanie polityki spójności, która wyrównuje szanse w poszczególnych regionach. Przed wejściem do UE marszałek na Pomorzu miał mniejszy budżet niż prezydent Gdańska. Teraz, ze środkami europejskimi, sytuacja jest zupełnie inna.
Podczas niedawnego spotkania Europejskiego Komitetu Regionów w Warszawie przedstawiciele różnych krajów - m.in. z Hiszpanii, Włoch, Niemiec czy Polski - jednogłośnie opowiadali się za polityką spójności i decentralizacją zarządzania. Polska prezydencja powinna nam w tym pomóc.
Mamy też jednoznaczne stanowisko polskiego rządu z października tego roku, popierające politykę spójności i decentralizację.
A czy KPO to dobry instrument dla samorządów?
KPO to innowacyjny instrument łączący inwestycje z reformami. Te reformy mają wpływ na sytuację i działania samorządów, np. na plan zrównoważonej mobilności. Z KPO na poziom samorządowy trafi ok. 60 mld zł. Te środki zostaną przeznaczone na potrzebne inwestycje, m.in. w zakresie zielonej transformacji miast, sieci wodnej i melioracji czy też wsparcia dla budownictwa społecznego.
W przypadku KPO nadrabiamy też dwuletnie opóźnienie. Wypełnienie wszystkich reform wymaga czasu, niektóre z nich należałoby jeszcze skonsultować z ludźmi, a to trwa. Dlatego negocjujemy z Komisją Europejską kalendarz dalszych działań, tak aby w pełni wykorzystać środki należne Polsce. Z wdrażania KPO płynie też podstawowa nauka, że każda strategia ma sens, o ile są w nią włączeni beneficjenci, a nie - gdy jest tworzona tylko zza biurka.
W przyszłym roku rusza pilotaż tzw. reformy ministra Domańskiego w samorządach. Czy nie obawia się pan, że gdzieniegdzie zabraknie gminom środków na wkład własny do projektów unijnych?
Nie obawiam się, bo choć to ogromna reforma dochodów samorządowych, to w przyszłym roku będzie objęta monitoringiem i ewentualnie korygowana. Z całego programu decentralizacji najtrudniejszy punkt - właśnie wspomnianą reformę finansów - udało się zrealizować jako pierwszy. A co wcześniej zrobił PiS? Zabrał pieniądze samorządom i drukował czeki. Ściągnął środki w tzw. Polskim Ładzie do centrali i dawał je na inwestycje, ale głównie swoim ludziom. Samorządy nie miały swobody w przeznaczaniu środków na wkład własny do projektów unijnych.
Nie wiem na przykład, dlaczego ktoś w Warszawie zdecydował, że mieszkańcom Sopotu jest najpierw potrzebna ul. 3 Maja, a nie Kolejowa. Na tym polega samorząd, że ma dochód własny i sam decyduje, na co wydaje te pieniądze. Strona samorządowa i minister finansów Andrzej Domański uzgodnili, że pierwszy rok reformy będzie monitorowany. Jest też przewidziana "kroplówka", która trafi do samorządów jeszcze w grudniu, po nowelizacji budżetu.
Od czasu COVID-19 funkcjonuje reguła pozwalająca na praktycznie nieograniczone zadłużanie - to bardzo niebezpieczne rozwiązanie i powinno być jak najszybciej zniesione. W ekonomii jedną z najważniejszych zasad jest bowiem przewidywalność, a w ostatnich latach jej brakowało.
Ile lat zajmie odbudowa finansów samorządowych?
Myślę, że 4-5 lat. Tyle czasu zajmie samorządom odbudowa swoich finansów publicznych. Nikt też nie odda samorządom tego, co straciły przez tzw. Polski Ład. Problem dotyczy też wieloletnich planów inwestycyjnych: dopiero kiedy samorządy będą wiedziały, jakie mają dochody, będą mogły je skutecznie planować.
To zupełnie nowy system finansowania samorządów. Na ile jego wdrożenie będzie płynne? Czy samorządy nie będą miały z tym kłopotów?
Rzeczywiście to jest nowość, ale samorządy mają doświadczonych skarbników, są gotowe na wszelkie zmiany, nawet na to, żeby dystrybuować węgiel (śmiech). Jak trzeba było się tym zająć, nie było problemu, zresztą to była totalna bzdura. Teraz mamy do czynienia z reformą finansów lokalnych, która była starannie skonsultowana ze stroną samorządową i przez ministra finansów, ale także przez MSWiA.
W kontekście niedawnej powodzi pojawiły się głosy o problemach z wypłatą pomocy na poziomie gminnym. Czy system wymaga zmian?
Na szczęście druga ustawa powodziowa upraszcza procedury. Trzeba jednak pamiętać, że to nie był zwykły pożar jednego budynku. Gdy klęska żywiołowa dotyka całą wieś, to jej wójta czy burmistrza trzeba wesprzeć. Podczas ostatniej powodzi świetnie sprawdziła się pomoc wojska. Wielki szacunek dla premiera i ministra spraw wewnętrznych za to, że nie wprowadzono komisarza, tylko dano drugą osobę do pomocy.
Chcielibyśmy poruszyć temat postulatów systemowych dotyczących funkcjonowania samorządów, które przygotował Związek Miast Polskich na starcie prekampanii prezydenckiej.
Ten zestaw został przygotowany jeszcze przed wyborami parlamentarnymi.
A więc temat powrócił i świetnie pan go zna. W postulatach jest kilka propozycji, które faktycznie oznaczają podwyżki: na przykład wydawanie prawa jazdy miałoby kosztować nie 100 zł, a 400 zł. Jest też kwestia sporu z Wodami Polskimi odnośnie taryf za wodę i ścieki. Jeśli decyzyjność w tej sprawie wróci do samorządów, w wielu miejscach pojawią się wnioski o podwyżki.
Jeśli chodzi o decyzje administracyjne, takie jak wydawanie dokumentów, to trzeba urealnić cenę tych świadczeń. Skoro gminy wykonują zadania zlecone przez państwo, państwo lub obywatel powinni odpowiednio za nie płacić. Wydanie prawa jazdy to jednorazowa czynność - sam kurs kosztuje wielokrotnie więcej niż przygotowanie dokumentu.
Jeśli chodzi o ceny wody, pamiętam rozmowę na Komisji Wspólnej Rządu i Samorządu Terytorialnego jeszcze w poprzedniej kadencji, kiedy minister powiedział, że woda musi być tania. Odpowiedziałem mu wtedy, że w takim razie prąd też powinien być tańszy i należałoby również obniżyć pensję minimalną. Cena wody zależy bowiem głównie od cen prądu i pensji pracowników. Na pewno żaden samorządowiec nie podniesie ceny wody nierealnie.
Wcześniej, gdy ceny ustalały rady gmin, wzrosty były poniżej inflacji. Wody Polskie zahamowały podwyżki, co było błędem przy 30-procentowej inflacji, rosnących cenach prądu i płacy minimalnej. Problem pojawia się wtedy, gdy zamiast liniowych podwyżek, wprowadza się podwyżki skokowe.
Chcecie też zlikwidować przepis umożliwiający dopłacanie do systemu gospodarki odpadami. W niektórych miejscach system nie będzie się bilansował i jedyną opcją będzie podwyżka opłat.
Dlaczego w takim razie nie dopłacamy do benzyny? To byłoby niesprawiedliwe wobec niezmotoryzowanych. Gdy woda była tania, marnowano ją i występowały liczne przecieki. Realna cena motywuje do oszczędzania wody i segregacji śmieci. Związek Miast Polskich prowadzi monitoring cen wody i ścieków. Wynika z niego, że ceny różnią się w zależności od źródła wody: głębinowa jest tańsza niż powierzchniowa. Obecnie największe koszty generują ścieki, bo wszystkie gminy mają oczyszczalnie.
W postulatach nie zauważyliśmy kwestii likwidacji Wód Polskich.
Marszałkowie województw są podzieleni w tej kwestii, ja jednak skłaniam się ku likwidacji tej instytucji. Wody Polskie spowalniały procesy inwestycyjne przez przewlekłe procedury administracyjne. Podobne problemy występowały za czasów PiS z energetyką przy podłączaniu prądu do nowych obiektów. Jednak ws. dalszego losu Wód rozstrzygnięcia nie ma.
W kontekście wyborów samorządowych wraca temat dwukadencyjności. Czy są szanse na jej zniesienie?
Obecnie priorytetem jest przywrócenie praworządności: mamy problem z neosędziami, Trybunałem Konstytucyjnym itd. Dyskusje samorządowe, poza finansami, zeszły na dalszy plan. Zakładam, że wrócą w drugiej połowie kadencji. Weźmy przykład gminy Korycin, gdzie niedawno odbyły się ponowne wybory na wójta. Dotychczasowy włodarz Mirosław Lech rządzi tam od 1991 roku. W poprzednim okresie aplikacyjnym jego gmina była na 4. miejscu w kraju pod względem pozyskiwania środków unijnych wśród gmin wiejskich.
Nie wiem, czy łatwo znaleźć następcę dla takiego gospodarza. Dlatego moim zdaniem, szczególnie w mniejszych gminach, bezsprzecznie powinno się ponownie wprowadzić wielokadencyjność.
A co z wynagrodzeniami samorządowców?
Uważam, że powinny być automatycznie rewaloryzowane, np. w powiązaniu z płacą minimalną. Z własnego doświadczenia wiem, że praca prezydenta czy burmistrza to zajęcie na siedem dni w tygodniu, 24 godziny na dobę. Koledzy parlamentarzyści, którzy przeszli do pracy w samorządzie, przyznają, że nie jest łatwo.
Tomasz Żółciak i Grzegorz Osiecki, dziennikarze money.pl