Maszyny vendingowe, czyli popularne automaty z żywnością czy napojami, wpisały się na stałe w przestrzeń miast, miasteczek i biurowców. Według Polskiego Stowarzyszenia Vendingu, organizacji reprezentującej interesy branży, na polskim rynku działa obecnie ponad 40 tys. automatów vendingowych, w ciągu ostatnich dwóch lat ich liczba prawie się podwoiła.
Coraz szerszy jest też asortyment produktów umieszczanych w szafach vendingowych. Największe obroty, co prawda, wciąż przynoszą maszyny sprzedające kawę, słodkie i słone przekąski oraz zimne napoje, ale ten dział jest już raczej nasycony.
Operatorzy poszukują więc nowego asortymentu. W ostatnich miesiącach pojawiły się maszyny sprzedające produkty kosmetyczne, mleko prosto od krowy, czy nawet gorącą, przyrządzaną na miejscu pizzę (cały proces przygotowania ciasta i pieczenia, jak w tradycyjnej trattorii, można obserwować przez szybę).
Przy zachodniej granicy Polski pojawiły się automaty vendingowe, za których pośrednictwem można zaopatrzyć się w susz, e-fluidy, olejki i ekstrakty z konopi indyjskich, niezawierające, rzecz jasna, THC. Na Wybrzeżu natomiast stanęły maszyny, w których można kupić wiązanki świeżych kwiatów czy robaki i innego rodzaju przynęty dla wędkarzy.
Licytacja czynszu
Ale sukces sprzedaży vendingowej zależy w mniejszym stopniu od asortymentu, w większym - od lokalizacji. Operatorzy maszyn toczą prawdziwe wojny o najbardziej dochodowe miejscówki. Najbardziej oczywistym sposobem wycięcia konkurencji jest wejście na dany teren z ofertą wyższej stawki za wynajem powierzchni.
Za miesiąc dzierżawy metra kw. terenu, na którym stoi maszyna, trzeba zapłacić właścicielowi od 200 zł w górę. – Jeżeli nie ma długoterminowej umowy, wystarczy zaoferować 100-200 zł więcej, aby właściciel powierzchni zgodził się na zmianę – informuje Przemysław Topolewski, dyrektor operacyjny w firmie Movinn. – Takie działania są domeną największych, dysponujących kapitałem korporacji vendingowych. Mniejsze firmy się w to raczej nie bawią - dodaje.
Zemsta sklepowej
Ale są zdecydowanie bardziej brutalne sposoby rozprawienia się z konkurencją. W jednej ze szkół na terenie Trójmiasta serwisant raz w tygodniu zastawał na maszynie informację, że uległa ona awarii, a przewód łączący z siecią energetyczną regularnie był wyciągany. Winnego trudno było namierzyć, bo takie incydenty miały miejsce w różne dni tygodnia, o innych porach, w dodatku w szkole przebywało zawsze bardzo dużo dzieci.
"Awarie" powodowały, że maszyna przez cały dzień była wyłączona z użytku. Jako że znajdowały się w niej produkty świeże, generowała straty. Pracownicy urządzili zatem zasadzkę i przez kilka dni obserwowali z ukrycia urządzenie. Okazało się, że kartkę na szafie umieszczała zmyślna właścicielka szkolnego sklepiku, oferującego podobne produkty.
Sprawa skończyła się w sądzie, ale doszło do ugody. Właścicielka sklepiku zapłaciła odszkodowanie i podzieliła się asortymentem z operatorem vendingu: ze sklepiku zostały wycofane produkty dostępne w maszynie, z automatu – oferowane za ladą.
Mrówka na batonie
Często wykorzystywaną bronią w wojnie vendingowej są urzędnicy sanepidu. Każda oferująca produkty spożywcze maszyna musi posiadać atest tej instytucji i przechodzić regularne przeglądy. Zdarza się, że po zainstalowaniu automatu w szczególnie atrakcyjnej lokalizacji, lokalny oddział sanepidu zasypywany jest anonimowymi informacjami albo o zlekceważeniu przez właściciela tego obowiązku, albo fatalnym stanie kupionego w maszynie produktu.
Po otrzymaniu zgłoszenia urzędnicy sanepidu mają obowiązek skontaktować się z właścicielem, poprosić o otwarcie szafy, przeprowadzić inspekcję i sporządzić protokół. Cała procedura trwa przynajmniej jeden dzień, w trakcie którego automat wyłączony jest z użytku i nie zarabia.
Czasami jednak inspekcja trwa dłużej, jak miało to miejsce w Trójmieście, gdzie urzędnicy sanepidu otrzymali anonimowe zgłoszenie, że w produkcie kupionym w maszynie stojącej w dość prestiżowej lokalizacji, zauważono mrówki.
W trakcie inspekcji mrowiska co prawda nie znaleziono, ale na jednym z batonów urzędnik rzeczywiście spostrzegł martwego owada. W rezultacie na właściciela maszyny nałożono mandat i zarządzono utylizację całego asortymentu. Automat przez kilka dni był wyłączony z użytku.
Woreczek z bilonem
Bardzo często trudno określić, czy za incydentem stoi nieuczciwie walcząca o rynek konkurencja, czy bezmyślność konsumentów. Maszyny bywają niszczone, przewody łączące automat z prądem przecinane, otwory na monety zapychane, szklane witryny zamalowywane farbą olejną. Często się zdarza, że konsumenci próbują zapłacić złożonym w kostkę banknotem, albo zagraniczną monetą, najczęściej pochodzącą ze Wschodu.
W automacie stojącym na dworcu kolejowym w Radzyniu Podlaskim serwisant, zaalarmowany przez właściciela maszyny, zaniepokojonego spadkiem przychodów, odnalazł jakiś czas temu wystający ze sporej wielkości świeżo wykonanego otworu sznurek. Po pociągnięciu ze szczeliny wyłaniał się wypełniony miedziakami woreczek. To w nim lądowały monety, zamiast w pojemniku automatu. – Podejrzenie padło na nocujących w hali dworcowej bezdomnych, ale konkretnego sprawcy nie odnaleziono – mówi Wojciech Baran z firmy Ankaro.
Mimo szybkiego rozwoju sieci sprzedaży liczba automatów vendingowych per capita, przypadająca na jednego mieszkańca, wciąż należy w Polsce do najniższych w Europie, nie mówiąc o świecie (niekwestionowanym liderem jest Japonia). Nie ma co się zatem spodziewać, by wojna vendingowa się szybko skończyła.