To był koszmar – tak o pracy w jednym z warszawskich urzędów skarbowych mówi Anna, młoda księgowa. Wie, że społeczeństwu praca w urzędzie skarbowym kojarzy się z nicnierobieniem, piciem kawy i gnębieniem ludzi. W jej przypadku tak nie było.
- Pracy było tyle, że ciągle brałam nadgodziny, by się wyrobić z obowiązkami. Stres był na porządku dziennym. Z jednej strony kierownictwo stawiało nam absurdalne wymagania, by kontrolować przedsiębiorców i za byle co ich karać. Z drugiej - była agresja, groźby pod naszym adresem ze strony podatników – opowiada.
Pensja zasadnicza pani Anny wynosiła 3657 zł brutto (2,6 tys. zł na rękę). Do tego były nagrody i premie, które zależały wyłącznie od decyzji naczelnika (od roku są one w wielu urzędach zamrożone). - Ten, kto mu podpadł, żył z gołej pensji przez kwartał, a nawet rok – opowiada Anna.
Dodaje, że nie była ulubienicą szefa, bo zamiast karać podatników, wzywała ich do uzupełniania dokumentów, korekt itd. I za to obrywała finansowo. Do pracy przychodziła na środkach uspokajających.
W końcu nie wytrzymała i złożyła wypowiedzenie. Na nową pracę nie musiała długo czekać. – Byłam panią z urzędu skarbowego, każde drzwi stały przede mną otworem. Wiedziałam, jak przebiegają kontrole skarbówki, na co zwracają uwagę. Miałam też bezcenne znajomości – uśmiecha się Anna.
Dziś Anna pracuje w niedużej firmie jako samodzielna księgowa i zarabia 6 tys. zł na rękę – czyli dwa razy tyle, ile dostawała w urzędzie. Obowiązków ma za to o połowę mniej.
Ciepła posadka? To już przeszłość!
Również Monika Fedorczuk porzuciła w 2018 roku posadę naczelnika w Ministerstwie Rodziny Pracy i Polityki Społecznej i przeszła do biznesu. Dziś pracuje w Konfederacji Lewiatan jako ekspert rynku pracy. Swojej decyzji nie żałuje. Jej zarobki znacząco wzrosły.
- Praca w urzędzie stała się dziś nieprzewidywalna i niestabilna. Nie ma już tej gwarancji, że cię nie zwolnią. Fachowcy wybierają biznes. W firmach można lepiej zarobić i się szybciej rozwijać – uważa Monika Fedorczuk.
Urzędy pracy będą poszukiwać osób biernych zawodowo
Transfery do biznesu, ale też demografia – masowe odejścia urzędników na emerytury powodują, że w całej budżetówce zaczyna brakować doświadczonych urzędników.
- Niskie pensje, nawał pracy, a do tego doszły nowe przepisy pozwalające zwolnić pracownika budżetówki bez wypłacania mu należnej odprawy – wylicza powody odejść z urzędów Fedorczuk.
Jakub Kus, sekretarz krajowy Zarządu Krajowego Związku Zawodowego "Budowlani", dorzuca jeszcze do tej listy brak możliwości legalnego dorobienia do pensji.
- Praca w urzędach skarbowych czy nadzoru budowlanego jest dobra, ale tylko na start, by posiąść pewną przydatną na rynku wiedzę, umiejętności i znajomości. Po roku, dwóch ludzie odchodzą pracować w firmach, gdzie dostają dużo wyższe płace - mówi Kus i dodaje, że widzi aktualnie eksodus urzędników z resortu podległego wicepremierowi Jarosławowi Gowinowi.
Z pustego i Salomon nie naleje
Urzędy łatają dziury kadrowe jak mogą, ale bez pieniędzy wiele zrobić się nie da. Niedawno budżet na wynagrodzenia Państwowej Inspekcji Pracy uległ zmniejszeniu o 1 mln 443 tys. zł. Obecnie Główna Inspektor Pracy Katarzyna Łażewska-Hrycko wystąpiła o zwiększenie zatrudnienia o 60 osób. Poszukują głównie inspektorów z wykształceniem inżynieryjnym i technicznym, którzy byliby w stanie skutecznie kontrolować np. budowy.
"Do końca 2020 r. z PIP odeszło 149 osób, z tego 66 inspektorów pracy. W ubiegłym roku zatrudniliśmy 138 osób, z których obecnie w aplikacjach inspektorskich uczestniczy 67 pracowników" - czytamy w komunikacie biura prasowego PIP.
Płace w Inspekcji są rynkowe. Jak podaje portal wynagrodzenia.pl, mediana wynagrodzeń dla młodszego inżyniera budowlanego to 4510 zł brutto (3267 zł netto). Tymczasem średnie wynagrodzenie pracownika PIP zatrudnionego na stanowisku kandydata na podinspektora pracy wynosi 4608 zł brutto (3336 zł netto), a na młodszego inspektora pracy - 5149 zł brutto (3718 zł netto). Dlaczego więc chętnych do pracy nie ma?
- Tylko na początku kariery pieniądze oferowane w budżetówce są porównywalne do płac rynkowych – tłumaczy Mariusz Okuń, rzeczoznawca budowlany i członek Krajowej Rady Polskiej Izby Inżynierów Budownictwa. – Każdy młody inżynier po studiach idzie na budowę, by zdobyć tam praktykę oraz uprawnienie zawodowe. Jego wynagrodzenie w firmie dynamicznie rośnie. Mając uprawnienia i 2-3 lata pracy w zawodzie zarobi już 6-8 tys. zł miesięcznie. A ile zarobi po 2-3 latach w urzędzie? Może z 4,6 albo 4,8 tys. zł brutto? – ocenia.
Nasz rozmówca mówi otwarcie, że na rynku jest boom budowlany i firmy dosłownie rozchwytują inżynierów. - Biją się o ludzi. Urzędy to miejsce ostatniego wyboru dla inżyniera – mówi szczerze Okuń.
Wyciąganie użytecznych urzędników
Nie tylko budowlańców brakuje na rynku. Nie ma również programistów. Część dobrych fachowców wyjechała w czasie pandemii do Wielkiej Brytanii czy Niemiec. Firmy informatyczne – zwłaszcza duże koncerny - zaczęły importować do nas pracowników z Ukrainy, Indii, Pakistanu, a także z Argentyny i Brazylii.
Przy okazji z urzędów zaczęli też znikać eksperci od legalizacji pobytu cudzoziemców. Za przejście do biznesu oferowane są im dwu-, a nawet trzykrotnie wyższe stawki niż te, które obecnie zarabiają.
Czym skończą się masowe odejścia doświadczonych kadr z urzędów? Nietrudno to przewidzieć. Będzie wydawanych więcej wadliwych decyzji i znacząco wydłuży się czas obsługi interesantów.
Według wiceministra finansów Piotra Patkowskiego rząd zadba o to, by administracja rządowa się nie rozsypała. Podczas jednego z lipcowych spotkań w Radzie Dialogu Społecznego Patkowski poinformował, że ministerstwo przygotowało 400-stronnicową analizę dotyczącą wynagrodzeń w administracji publicznej i przesłało ją partnerom społecznym rządu.
Według wiceministra, dzięki planowanej reformie wynagrodzeń w administracji publicznej zostanie rozwiązany problem braku możliwości zatrudniania najlepszych specjalistów z poszczególnych dziedzin, "nawet stosując maksymalne stawki przewidziane na danym stanowisku".
"Całościowy obraz administracji publicznej nie wygląda tak źle w stosunku do sytuacji rynkowej. W 2020 r. średnie wynagrodzenie w administracji publicznej wynosiło 6 800 zł brutto w stosunku do 5400 zł wynagrodzenia w sektorze przedsiębiorstw" – podsumował Patkowski.