Minister zdrowia przyznał dokładnie 1916 rezydentur podczas pierwszej tegorocznej rekrutacji. O ile było całkiem sporo miejsc dla specjalistów od chorób wewnętrznych (229 rezydentur) czy anestezjologów (99), to już dla młodych okulistów zaledwie 13.
Dla niektórych specjalizacji nie było zresztą w ogóle nowych rezydentur - na przykład dla neuropatologów czy specjalistów od medycyny lotniczej.
Lista zaczęła krążyć po portalach społecznościowych, a internauci mocno krytykowali niewielką liczbę wakatów. - Za dziesięć lat będziemy z łezką w oku wspominać dzisiejszą dostępność do lekarza - ironizował użytkownik Wykopu.
Co na to Ministerstwo Zdrowia? Biuro prasowe resortu przypomina, że nowe rezydentury przyznawane są dwa razy w roku. A jesienią jest ich zwykle dużo więcej. W 2018 r. w październiku przyznano ich na przykład ok. 4,1 tys.
Jak będzie wyglądać tegoroczna jesienna rekrutacja? I ile będzie miejsc? Tego resort zdrowia jeszcze nie ustalił.
"Czemu to minister o wszystkim decyduje?"
Zdaniem lekarzy problem jest ogromny. Już dzisiaj na wizytę u wielu specjalistów trzeba czekać latami. A nowych lekarzy kształci się jak na lekarstwo.
- Problemów jest mnóstwo. To, że rezydentur jest mało, wynika pewnie z ograniczeń budżetowych - mówi nam Dariusz Ratajczak z zarządu Ogólnopolskiego Związku Zawodowego Lekarzy. Według Eurostatu Polska nie wydaje nawet 5 proc. PKB na służbę zdrowia. To jeden z najgorszych wyników w całej UE.
Jednak - jego zdaniem - nawet przy ograniczonym budżecie, można by sensowniej rozdzielać rezydentury między regionami i szpitalami.
- Obecnie o tym wszystkim decyduje minister, którego zapewne wspomagają doradcy. A czemu by nie przenieść rozdzielania miejsc dla rezydentów na okręgowe izby lekarskie? Przecież tam lekarze doskonale wiedzą, jakich specjalistów brakuje w danej części kraju, jakich lekarzy będzie wkrótce brakować, kto przeszedł na emeryturę, a kto na nią przejdzie za kilka lat - mówi Ratajczak.
Dlatego - zdaniem wielu lekarzy - warto byłoby cały system odwrócić do góry nogami. Bo przecież z ministerialnych gabinetów nie zawsze widać potrzeby lokalnych szpitali i ich pacjentów.
Czytaj też: Milionowe zaległości Polaków wobec NFZ. Przybywa osób, które korzystają ze świadczeń bez uprawnień
Dariusz Ratajczak zauważa też, że w niektórych krajach, na przykład w Norwegii, nie robi się całej specjalizacji w jednym miejscu. Część nauki można odbyć w jednym szpitalu, a część w położonym w zupełnie innej części kraju. Zdaniem Dariusza Ratajczaka mogłoby to rozwiązać choć trochę polskich problemów.
- Na przykład to, że to właśnie w szpitalach powiatowych najbardziej brakuje dziś i specjalistów i rezydentów. W tych miastach, w których są uczelnie medyczne, problem jest dużo mniejszy - zaznacza.
Lekarze wskazują też, że w Polsce jest zwyczajnie za dużo lekarskich specjalizacji. A i przez to system szkolenia młodych medyków działa kiepsko.
- Chyba nie ma w Europie kraju, w którym byłoby tyle specjalizacji, co u nas. A ciągle dochodzą nowe. W środowisku się śmiejemy, że niedługo będą osobni specjaliści od płuca prawego i od płuca lewego - mówi nam jeden z lekarzy.
Medycy zastanawiają się na przykład, dlaczego jest aż osiem specjalizacji chirurgicznych. - Kiedyś była tu jedna specjalizacja - chirurgia. Czy naprawdę warto było to wszystko rozdrabniać? - pyta retorycznie lekarz z Łodzi.
- Miejsc dla rezydentów nie jest dużo, ale to nie oddaje całości problemu. Bo na niektóre specjalizacje po prostu nie ma chętnych - zaznacza Ratajczak. Lekarze mówią, że specjalistów z mniej intratnych dziedzin kuszą często zachodnie szpitale.
Dlatego w Polsce brak wyspecjalizowanych lekarzy nawet na SOR-ach. - Publiczna opieka zdrowotna dogorywa – mówił niedawno w rozmowie z money.pl dr Wojciech Sulka, przewodniczący dolnośląskiego OZZL.
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl