Mateusz Ratajczak, Wirtualna Polska: Inflacja w Polsce w lutym 8,5 proc. Czy to jest jakikolwiek powód do zadowolenia?
Piotr Arak, dyrektor Polskiego Instytutu Ekonomicznego: Pewnie z jednego powodu, bo rozwiązania wprowadzone na początku lutego, czyli ta tarcza antyinflacyjna działa. Ale inflacja będzie się jeszcze rozpędzać, więc to są dane historyczne.
Bo, jak rozumiem, na początku roku tarcza antyinflacyjna, a na koniec wojna w Ukrainie?
Dalszy ciąg artykułu pod materiałem wideo
Dokładnie tak. Od 26 lutego widzieliśmy dosyć duże zmiany, fluktuację na złotym, zmiany na rynku paliw wynikające również z tego, że paliwa z Rosji mogłyby być objęte sankcjami.
To wszystko powoduje, że w kolejnych miesiącach będziemy widzieć wyższą inflację. W kwietniu ona przebije 10 proc. Średnioroczna też będzie blisko tego wyniku.
Czyli w kwietniu i w całym roku około 10 proc. A w kolejnym roku? Jest nadzieja?
Najprawdopodobniej inflacja będzie niższa, ale będzie się utrzymywać na poziomie wyższym, niż sprzed wojny. Ona będzie prawdopodobnie na poziomie 7 – 7,5 proc.
Wszystko będzie zależało od tego jak rozwinie się konflikt na Ukrainie, czy on się zakończy, czy będzie długotrwały. Na te pytania nie umiemy odpowiedzieć, więc prognozy są w tej sytuacji obarczone jeszcze większym błędem, niż przy pandemii.
No dobrze, ale już nawet dwie tarcze inflacyjne działają. Co więcej?
Jeżeli są zredukowane poziomy podatków, to rozwiązaniem, które np. wprowadziły Węgry, są regulacje cen niektórych produktów, np. paliw. To jest powód, dla którego na Węgrzech skończyło się paliwo, bo po uregulowaniu cen sąsiedzi tankowali na węgierskich stacjach. Ceny były znacznie poniżej rynkowych
Ale, jak rozumiem, sztywne ceny pewnych kategorii produktów to nie jest rozwiązanie dla Polski?
Nie rekomendowałbym działań o charakterze wprowadzenia cen regulowanych. Bardzo trudno jest wyegzekwować takie prawo w gospodarce kapitalistycznej, nie jesteśmy gospodarką centralnie planowaną, trudno to sobie wyobrazić.
Na Węgrzech ten mechanizm też powodował dodatkowe problemy związane z implementacją przepisów i był raczej podyktowany logiką partyjną, wyborczą, niż potrzebami społecznymi.
Aczkolwiek, jak widziałem ostatnio sondaże, to Polacy też opowiadali się za wprowadzeniem cen regulowanych, są ekonomiści, które takie rozwiązania rekomendują. Gdzieś na skrajnej lewicy się utrzymujący.
To, co w Polsce można ewentualnie wprowadzić, to jakieś bony i świadczenia dla osób o najniższych dochodach. Podobne, jak w przypadku osób, które otrzymały dodatkowe świadczenie z tytułu podwyżek cen energii.
Natomiast pole tych rozwiązań nie jest duże, bo nie chcemy podbijać wysokości inflacji. Wszelkie rozwiązania, wprowadzane przez rządy państw europejskich, nie mogą podwyższać wskaźnika inflacji, bo to wiązałoby się z napędzaniem spirali cenowo płacowej i sprawiłoby, że wysoka inflacja zostałaby z nami na dłużej.
A myśli pan, że powinniśmy w Polsce częściej rozmawiać o wprowadzeniu euro?
Widziałem tę dyskusję między ekonomistami, debata co roku odżywa dzięki jednemu z dzienników, wydaje mi się, że zawsze warto dyskutować na ten temat. Trzeba jednak pamiętać, że euro to nie jest broń nuklearna. Euro nie sprawi, że Rosja nie najedzie Polski, od tego jest członkostwo naszego kraju w NATO.
A w sytuacji wojny lepiej jest posiadać własny bank centralny i własną walutę, choćby po to, żeby ograniczyć ucieczkę kapitału, która byłaby łatwiejsza, gdybyśmy byli w strefie euro.
A jak w ogóle to co dzieje się za naszą wschodnią granicą wpływa na polską gospodarkę? Polskie firmy działały przecież na tych rynkach.
Rosja, Ukraina i Białoruś odpowiadały za około 5 proc. eksportu, więc siłą rzeczy firmy które na te rynki eksportowały jakieś produkty będą musiały szukać alternatyw. W przypadku Ukrainy pewnie nadal ten eksport będzie się odbywać, kraj nie eksportuje w tej chwili niektórych towarów, ale importuje.
Skala tego dostosowania nie będzie aż tak duża, ale będzie musiało ono nastąpić. Dlatego też rewidowaliśmy nasze prognozy wzrostu gospodarczego dla Polski z 4,3 na 3,5 proc. Konflikt zbrojny odbija się negatywnie fluktuacjami na walutach, na surowcach.
Dochodzi też kwestia sankcji gospodarczych, z jednej i drugiej strony, które powodują u przedsiębiorców awersję do ryzyka. Nie będzie w tym roku odbicia inwestycyjnego po pandemii, raczej te decyzje nadal będą wstrzymywane.
Tym, co działa korzystnie i na co zwraca uwagę część analityków, jest kwestia związana ze zwiększoną konsumpcją publiczną. Bo jeżeli mamy przyjeżdżających uchodźców ze wschodu, to nawet jeżeli w większości wyjeżdżają one do krajów Europy Zachodniej, to i tak będą częściowo konsumować produkty i usługi na terenie naszego kraju.
To będzie miało pozytywny wpływ na rozwój gospodarczy, choć trudno na razie oszacować jego skalę.
Pojawiają się pomysły, żeby zamknąć granicę polsko–białoruską, żeby w ten sposób nie mógł się odbywać handel z Rosją. Co pan o tym myśli?
Są dwa problemy, bo to nie są produkty, które trafiają na rynek rosyjski, czy białoruski. Firmy, które działają w branży logistycznej, a pamiętajmy, że Polska jest potentatem w tej branży, mają w Polsce swoje centra przeładunkowe, ale nie dla handlu z Rosją, a z Chinami.
Pojawiają się alternatywne pomysły, żeby przez Kazachstan i Azerbejdżan budować drogi i sieć infrastruktury, ale one są jeszcze w powijakach. Nie mamy sieci alternatywnej dystrybucji, więc na zamknięciu granicy ucierpiałby handel z Chinami.
Zarabiają na tym oczywiście przewoźnicy rosyjscy, którzy mają zezwolenie na dostarczanie produktów do Chin.
Jeżeli UE zdecydowałaby się na wprowadzenie ograniczeń w handlu z Rosją i Białorusią, to musielibyśmy mieć alternatywny plan na dostarczanie produktów z Chin.