Podkarpacie. W nocy z pasieki ginie dwadzieścia uli pełnych pszczół. Za wskazanie sprawcy właściciel obiecuje tysiąc złotych nagrody. Owady do dziś się nie znalazły. Z innej podkarpackiej pasieki ginie 12 pszczelich rodzin. Właściciel szacuje straty na 10 tys. złotych.
Z kolei z pasiek w powiecie żagańskim skradziono w tym roku ponad 100 uli z pszczołami. Straty to przynajmniej 50 tys. złotych - oceniają pszczelarze.
O kradzieżach właściciele pasiek zwykle informują w mediach społecznościowych i na forach branżowych. Ostrzegają innych pszczelarzy i dokładnie opisują utracone mienie.
Zazwyczaj takich kradzieży dokonuje osoba mieszkająca w okolicy. Dlatego właściciele liczą, że ktoś wskaże sprawcę, u którego zauważył na przykład nowe ule.
- Niestety, zwykle to pszczelarze robią to pszczelarzom - mówi Przemysław Gierchatowski ze stowarzyszenia pszczelarzy "Polanka". - Robią to dla zysku, zwykle wtedy, kiedy sami stracili roje np. przez złe zabezpieczenie na zimę - tłumaczy.
Zaskoczyć pszczoły
Z pasiek stacjonarnych, zabezpieczonych wysokim płotem, ule giną rzadko. Najczęściej łupem złodziei padają pasieki wędrowne, czyli takie, które zmieniają miejsce w zależności od tego, na jakich roślinach mają się żywić pszczoły.
Właśnie teraz pszczoły wyprowadzane są w miejsca, na których zbierają spadź czy nektar z kwiatów wrzosu czy mimozy.
- Ule wystawione w lesie czy na polu bardzo łatwo ukraść. Wystarczy podjechać w nocy, kiedy pszczoły nie latają, pozamykać otwory, związać ul paskiem i załadować na samochód - mówi Przemysław Gierchatowski. - Apelujemy do pszczelarzy, aby ule wystawiać zawsze na czyjejś posesji, pod kontrolą, ale z różnym skutkiem - rozkłada ręce.
Pszczoły, choć doświadczają pewnego stresu w nagłej podróży, zwykle wychodzą z takiej kradzieży bez szwanku i za chwilę znów zaczynają pracować. I jest im wszystko jedno, czy robią to dla prawowitego właściciela, czy złodzieja.
Pieniądze w ulu
Pszczoły kradnie się dla pieniędzy. Z pozoru nie wydają się one duże - jedna pszczela rodzina kosztuje ok. 200 zł. Te po zimowaniu, które mogą zacząć pracę od razu, są zwykle droższe, ich ceny dochodzą do 500 złotych.
Skradzioną pszczelą rodzinę można spróbować sprzedać, ale najczęściej złodzieje próbują sami wykorzystać je do produkcji miodu.
- To, ile miodu jest w stanie wyprodukować jedna rodzina, zależy przede wszystkim od pogody i pszczelarza - tłumaczy Przemysław Gierchatowski. - Jeśli pszczelarz jest sprawny i potrafi sobie radzić, to z jednej rodziny może "wycisnąć" nawet 100 litrów miodu w sezonie.
Z pasieki rzadko ginie jedna rodzina, złodzieje kradną zwykle kilkadziesiąt. Przyjmując zatem, że złodziej z Podkarpacia, który przywłaszczył sobie 20 uli, jest dobrym pszczelarzem, mógłby uzyskać nawet 2 tys. litrów miodu. Jego przychody mogłyby wynieść nawet 100 tys. złotych.
Zatrute owady
Pszczoły padają ofiarami nie tylko złodziei, ale i wandali. Co roku w polskich pasiekach dochodzi do zniszczeń, w wyniku których pożyteczne owady giną.
- Mamy przypadki zalania uli ropą czy zatkania otworów wlotowych pianką montażową - mówi Przemysław Gierchatowski. - Pszczoły w takim zatkanym ulu nie mają powietrza i się duszą.
Jeszcze innym problemem jest przypadkowe zatrucie, do którego dochodzi podczas oprysku pól środkami owadobójczymi. Pszczoły, które zbierają nektar np. z pola rzepaku opryskiwanego w ciągu dnia, nie mają szans na przeżycie.
- Opryski trzeba prowadzić odpowiednio wcześnie, zanim owady zapylające dostaną się do kwiatów - tłumaczy Gierchatowski. - Niestety wielu rolników wciąż nie zdaje sobie z tego sprawy i nie rozumie, jakie szkody może wyrządzić. Na szczęście rośnie świadomość społeczna i zdarzają się już przypadki zgłoszeń na policję osób prowadzących opryski za dnia - dodaje.