Otóż Panie Marku, do tego zrównoważonego budżetu to jeszcze wrócimy, a teraz, przez chwilę zajmijmy się tym, czy to są składki czy podatek? Żeby się nie kłócić, proponuję nazwać to "daniną". Bo gdyby to były składki, inwestowane, to po odjęciu kosztów operacyjnych i dodaniu procentu składanego wróciłyby do nas, tych składających się. Oj, bylibyśmy bardzo bogaci na starość. Tymczasem, od czasów Ottona von Bismarcka, który pod koniec XIX wieku wymyślił wprowadzenie składek emerytalnych dla pracowników (spryciarz wymyślił tak, że świadczenie emerytalne było finansowane przez pracownika, pracodawcę i budżet państwa, coś to Państwu przypomina?), a odebrać je mogli ci, którzy opłacali składkę przez co najmniej 30 lat i ukończyli, uwaga, 70 lat (czyli prawie nikt, bo prawie nikt nie dożywał) Państwo niemieckie przegrało kilka wojen, w tym dwie światowe, trzykrotnie zbankrutowało. Kto zatem zajmowałby się tym, gdzie są te pieniądze, które wpłacił w formie składek na zabezpieczenie społeczne – nawet jeżeli dożył tej siedemdziesiątki i mu się należały? Składki zaginęły gdzieś w okopach nad Mozą, rozpłynęły się w mrokach zbankrutowanej Republiki Weimarskiej albo spłonęły w czołgu pod Stalingradem.
U nas system zabezpieczeń społecznych jest młodszy, znacznie młodszy, ale pieniędzy też w nim nie ma. Może z innych powodów niż w Niemczech, ale skutek jest taki sam: nie ma. Tak więc emerytura, luźno, bardzo luźno powiązana z wniesionymi przez zainteresowanego składkami, wypłacana jest ze składek aktualnie wnoszonych przez pracujących. A jak tych składek nie wystarcza, a nie wystarcza, na wypłaty przyznanych emerytur, to dorzuca się budżet państwa, z podatków wnoszonych przez pracujących. To wydaje mi się Panie Marku, że nie ma co kopi kruszyć czy to składki czy podatki, bo to w istocie wszystko jedno, tylko system ich wyliczania jest nieco inny. Zgódźmy się zatem, że to danina. I to, bynajmniej, nie dobrowolna.
Czytaj też: O co chodzi z tym nowym/starym rządem i dlaczego to wszystko tak się dziwnie kręci [OPINIA]
Skoro ten dylemat mamy już jakoś omówiony zajmijmy się budżetem zrównoważonym: czy to fetysz, czy uświadomiona konieczność? Wyobraźmy sobie stosunkowo młodego człowieka, tak powiedzmy około trzydziestki (pamiętajmy, ile upłynęło od "wybicia się na niepodległość Polski"). Pracę ma niezłą, zarabia tak około średniej krajowej, mieszka u rodziców, potrzeb nie ma zbyt wielkich, ot buty, jak kupi, to nosi i trzy sezony, aż się rozpadną, kurteczka taka wiatrem podszyta, nie pije zbyt wiele, nie pali za dużo… Ot, tak przeciętnie. I on ma zrównoważony budżet, bo z tych około pięciu tysięcy, które zarabia, to nawet może trochę odłożyć (zarabia 60 tys. zł. rocznie, odkłada 500 złotych miesięcznie, czyli 6 tys. złotych rocznie), czyli… on ma nadwyżkę budżetową! I to wcale niemałą: 10 proc. Ale nie ma butów, bo się rozpadły, porządnej kurtki, mieszkania i wielu innych rzeczy. I tenże stosunkowo młody człowiek, jak to bywa, poznaje dziewczynę. To ma wpływ na wiele rzeczy, na budżet także. Bo i buty trzeba kupić (bo zimno i wstyd) i kurtkę (z tych samych powodów), i dziewczynę trzeba zaprosić na kawę i nie tylko – budżet zaczyna się chwiać, ale po przesunięciach, tylko nadwyżka spada w okolice zera, ale budżet jest nadal zrównoważony.
Ale, jak to w życiu bywa, młodzi chcą się pobrać, ba, gdzieś mieszkać. By nie mącić wywodu, przyjmijmy, że wesele sfinansują rodzice, ale mieszkanie? Młodzi biorą kredyt. Nie, nie we frankach, w złotych, w wysokości, powiedzmy 300 tysięcy. Gdybyśmy odnieśli to do dochodów tylko naszego bohatera to jego zadłużenie prywatne (w przypadku państwa nazywa się ono publiczne) wyniesie 400 proc. jego przychodów. Bankrut – powiecie? W odniesieniu do państwa większość ekonomistów tak by powiedziała i mieliby rację, ale w odniesieniu do naszego bohatera, niekoniecznie. Po pierwsze jego majątek jest znacznie większy (choć na kredyt), wzrasta zdolność do kreowania „dochodów przyszłych okresów” (młoda żona też pracuje i coś dorzuci do wspólnej kasy) z których trzeba będzie spłacać kredyt na mieszkanie, wzrasta jakość życia – z różnych powodów. No, a ponadto, gdybyśmy tak go określili, to by oznaczało, że jesteśmy krajem bankrutów – bo przecież wielu Polaków jest w takiej właśnie sytuacji. A przecież nie mamy takiego poczucia, wręcz przeciwnie: jesteśmy na dorobku.
Czytaj też: Kazimierz Krupa: Cywilizacyjna rola PPK, PKP, CPK i kilku jeszcze innych skrótowców [OPINIA]
I teraz odnieśmy to do Polski. Mamy ponad 1 bilion zadłużenia publicznego - to dużo. Ale to niespełna 50 proc. PKB – to niedużo, w porównaniu z innymi rozwiniętymi krajami (przypomnijmy, że stosunkowo niedawno zostaliśmy do tej grupy zakwalifikowani). To też 2,5 krotność budżetu państwa, który z tym zadłużeniem musi (nie tylko on, ale przede wszystkim on) mierzyć – to sporo, ale generalnie: średnio. Czy mogłoby być lepiej? Z pewnością tak. Ale może wtedy nie mielibyśmy tych autostrad, dróg, obwodnic, coraz ładniejszych, czystych miast i tysiąca innych rzeczy – z których oczywiście wcale nie jesteśmy zadowoleni, bo takie jest nasze święte prawo. A ponadto, jak mówi poeta: Piękny jest kraj/Gdy wszystko wszystkim/Wydaje się jeszcze złe.
Czyli, jak to zwykle bywa, diabeł tkwi w szczegółach: czy przychody, dochody, wydajemy efektywnie czy efektownie, czy „dochody przyszłych okresów” szacujemy w oparciu o realne przesłanki, czy w myśl zasady „jakoś to będzie” lub „będzie dobrze”, i wreszcie, czy wyznajemy zasadę, że Państwo ma być bogate bogactwem swoich obywateli (to jest mi bliskie), czy po prostu bogate ma być Państwo. Bo wtedy to ja nie wiem i pytam: ale którzy Państwo?
Tak więc widzi Pan, Panie Marku, że z tym zrównoważonym budżetem to jest tak, jak z gonieniem króliczka: można, nawet trzeba go gonić, ale nie za wszelką cenę, bo można w tej pogoni paść z wyczerpania, głodu i chłodu. Ale trzeba też koniecznie wiedzieć co zrobić, jak się go już, choćby przez przypadek, dogoni.