"Dudowe" nie cieszy się aż takim zainteresowaniem, jak szacowali politycy. 211,36 mln zł – tyle wynosi suma dodatków solidarnościowych, które do 5 sierpnia ZUS wypłacił bezrobotnym. Przez pierwsze pięć dni sierpnia kwota ta wzrosła o 45 mln zł. Na koniec lipca było to bowiem "tylko" 166 mln zł.
Kwoty oznaczają, że wydano nieco ponad 15 proc. tego, co zaplanowano na walkę z bezrobociem tego lata w związku z kryzysem wywołanym przez koronawirusa. W uzasadnieniu do ustawy wpisano bowiem kwotę wydatków na poziomie 1,342 mld zł. Miało z tego skorzystać co najmniej 355 tys. bezrobotnych.
Przypomnijmy, że osoby, które straciły pracę, mogą liczyć na 1400 zł miesięcznie.
Zakładając, że osoby, które rejestrowały się po świadczenie, odnawiały swój wniosek, można przyjąć, że z dodatku korzysta obecnie ok. 100 tys. osób. To ponad trzy razy mniej niż wynika z szacunków ustawodawcy.
Według Marka Lewandowskiego, rzecznika prasowego NSZZ "Solidarność", jeśli "zaplanowano więcej środków, a wykorzystano mniej, to dobrze świadczy o tych, którzy planują".
"Podobnie zresztą sprawa ma się z informacjami o pomocy w ramach tarczy antykryzysowych. Też wykorzystano zaledwie połowę przewidzianych środków, a poziom bezrobocia wzrósł zaledwie o 1 pkt proc. i się ustabilizował" - przypomina rzecznik.
Dużo mniejsze wydatki niż planowano, według Lewandowskiego, to dobra wiadomość w obliczu nowych zakażeń, gdyż środki te dają rządowi rezerwę potrzebną na reakcję na ewentualną drugą falę pandemii.
Oszczędzili, ale nie na długo
Eksperci rynku pracy interpretują te liczby inaczej. Prof. Ryszard Szarfenberg, politolog z Instytutu Polityki Społecznej Uniwersytetu Warszawskiego, zwraca uwagę, że ustawa o dodatku solidarnościowym adresowana jest wyłącznie do osób zatrudnionych na umowach o pracę, które w bardzo określonym przedziale czasowym ją straciły.
Tymczasem kryzys gospodarczy i rosnące z nim bezrobocie najbardziej uderzyły w tzw. pozaetatowców: samozatrudnionych, zleceniobiorców, pracowników tymczasowych oraz cudzoziemców. To ich w pierwszej kolejności zwalniały firmy, które znalazły się w szoku wywołanym zamrożeniem gospodarki.
Czytaj też: Płaca minimalna kością niezgody
Według prof. Szarfenberga, gdyby dodatek był wyższy (początkowo miało to być nie 1400 zł miesięcznie, ale 2,5 tys. zł), wprowadzono go wcześniej (ustawa została uchwalona dopiero pod koniec czerwca, chociaż działała wstecz) i świadczenie to można byłoby łączyć z zasiłkiem dla bezrobotnych (ustawa wyklucza równoległe pobieranie dwóch świadczeń), osób, które by się zgłosiły po dodatek, byłoby dużo więcej.
Podobnego zdania jest również Łukasz Komuda, ekspert rynku pracy z Fundacji Inicjatyw Społeczno-Ekonomicznych. - Dane te pokazują, że umowy o pracę są relatywnie dobrym zabezpieczeniem przed zwolnieniami w przypadku gospodarczego trzęsienia ziemi, szczególnie gdy pojawiają się ekonomiczne zachęty dla utrzymania zatrudnienia. Po pierwszym szoku wywołanym zamknięciem gospodarki, część pracodawców miało szansę przemyśleć konieczność redukcji zatrudnienia – uważa Komuda.
Przed falą grupowych zwolnień pracowników ochroniły instrumenty pomocowe, takie jak postojowe, a potem tarcza finansowa z PFR.
Przypomnijmy: pracodawcy zaciągnęli w ramach tarczy finansowej pożyczki na utrzymanie aż 3,1 mln miejsc pracy. Jeśli przez rok od otrzymania pieniędzy nie zwolnią ludzi, duża część tych zobowiązań zostanie im umorzona.
- To powoduje, że zwolnienia etatowców są odsunięte w czasie i zaczną następować dopiero w przyszłym roku. Ponieważ osoby na umowach o pracę zwykle mają długie okresy wypowiedzenia (w zależności od stażu u danego pracodawcy i rodzaju umowy, jest to od 2 tygodni do 3 miesięcy), bezrobotni zaczną pojawiać się masowo w urzędach pracy dopiero w IV kw. 2021 r. - uważa ekspert.
Zwraca też uwagę na gwałtowny przyrost zrealizowanych przez ZUS świadczeń tylko w ostatnich 5 dniach sierpnia. Wśród osób, które dopiero w sierpniu mogły się zarejestrować w ZUS, może być wiele "ofiar" pierwszej fali zwolnień, które miały 3-miesięczny okres wypowiedzenia. Ludzi tych zwolniono z pracy w kwietniu, ale stali się bezrobotni dopiero 31 lipca.
Monika Fedorczuk, ekspert rynku pracy z Konfederacji Lewiatan przyznaje z kolei, że chociaż skala zwolnień grupowych nie jest na razie duża i nie ma też żadnych upadłości dużych zakładów, to nie ma się z czego jeszcze cieszyć.
W polskiej gospodarce przeważają bowiem podmioty, które zatrudniają mniej niż 20 pracowników, a to oznacza, że nie muszą zgłaszać zwolnień do urzędów pracy i procesy te nie są przez nikogo monitorowane i rejestrowane.
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl