- W niedzielę musiałem skorzystać z pomocy psychologa. Naprawdę nie wiedziałem, co zrobić. Teraz umierają nie tylko starsi ludzie. Ostatnio zmarły nam dwie około 40-letnie pacjentki - mówi Filip Płużański, ortopeda na ostatnim roku specjalizacji.
W zawodzie stawia pierwsze kroki. Dziś jednak dzień w dzień pracuje na oddziale covidowym w powiatowym szpitalu w Łowiczu. To niewielka placówka. Może przyjąć maksymalnie kilkudziesięciu zakażonych pacjentów.
Co ortopeda ma wspólnego z epidemią wirusa? Od marca tego roku rezydenci różnych specjalizacji mogą być - nakazem pracy - kierowani do zwalczania pandemii. Filip - lekarz od narządów ruchu - akurat zgłosił się sam. Nie potrzebował skierowania. I tak został przyjęty z otwartymi ramionami.
Nie tylko on zmaga się z wyzwaniami, o których wcześniej tylko słyszał od kolegów z oddziałów covidowych.
- Musiałem zwozić pięciu zmarłych do chłodni. Po co? By pacjenci nie leżeli obok zwłok. Nie było komu tego zrobić. Potem musiałem zmarłych układać piętrowo, bo nie mamy już miejsca. Przepłakałem pół dnia - mówi nam drżącym głosem lekarz z innego powiatowego szpitala.
Politycy zawiedli
W wielu miejscach Polski zmarły na pogrzeb czeka ponad tydzień. Tak jest m.in. w Zielonej Górze czy Poznaniu. W stolicy Wielkopolski pochówek jest już organizowany nawet w soboty. Miasto właśnie analizuje, jak zapewnić dodatkowe 500 miejsc na zwłoki.
Mimo zmęczenia, braków w personelu i sprzęcie lekarze dalej będą walczyć. I to nawet pomimo obowiązków, o których nie słyszeli na studiach. Dziś przypominają im bardziej koszmary.
- Nie możemy zostawić pacjentów. Między życiem, chorobą a śmiercią jesteśmy tylko my. Jestem wściekły, bo politycy przespali czas na przygotowania na szczeblu centralnym. To właśnie oni powinni teraz zmieniać pampersy, wycierać z odchodów i zmieniać cewniki z moczem. To oni zawiedli - stwierdza Płużański.
Relacje medyków pokazują, że polska służba zdrowia już dawno minęła próg wytrzymałości. Teraz testowana jest tylko siła lekarzy, pielęgniarek i ratowników.
"Płakać się chce z bezsilności"
Bo trudna sytuacja z personelem w Łowiczu to nie wyjątek, a norma. Niektóre szpitale walczą, choć zgłaszają braki podstawowego sprzętu. Na przykład nie na wszystkich oddziałach dla zakażonych są respiratory. Czasami ich brakuje, bo są zajęte. Czasami ich po prostu fizycznie nie ma.
- Co z pacjentem w ciężkim stanie? - pyta jeden z lekarzy.
- No co? Umrze... - odpowiada pielęgniarka. Bo nie ma sprzętu, pod który można go podłączyć.
Internetowe fora medyków pełne są takich historii i takich dialogów. Można uznać, że ten między lekarzem a pielęgniarką jest bezduszny. Niestety jest też prawdziwy. I wynika tylko z bezsilności autora, który przyznał nam, że to nie fikcja. To rzeczywistość covidowej wojny.
Nie ma w tej chwili sektora polskiej służby zdrowia, którego koronawirus by nie dotknął. Dramaty rozgrywają się też codziennie w polskich karetkach.
- Miałem ostatnio dwie tragiczne doby. Większość wyjazdów do osób w przedziale od 80 do niemal 100 lat. I wszyscy mieli gorączkę i duszności, czyli podejrzenie zakażenia koronawirusem - mówi money.pl Michał Ducki, lekarz rezydent anestezjologii i intensywnej terapii.
Dla osoby w podeszłym wieku to stan zagrażający życiu. Każdy taki pacjent powinien trafić do szpitala. I zwykle by trafił. Dziś zespoły ratunkowe muszą zupełnie inaczej kalkulować. Stan pacjenta może być bardzo zły, ale wciąż zbyt dobry, by ktoś znalazł dla niego miejsce w szpitalu. Więc zostanie w domu.
Tragiczne wybory
- Wszędzie brakuje łóżek. Dlatego z zaleceniami i leczeniem zostawiałem tych seniorów w domach. To jest dla mnie tragiczne. Proszę pomyśleć, jak się czuje człowiek, który wie, że nie może pomóc, choć całe życie uczył się, jak to robić - mówi anestezjolog.
Jak dodaje, zaniedbana i niedofinansowana ochrona zdrowia właśnie się załamała. - W tym wszystkim ja muszę dokonywać tragicznych wyborów, kogo leczyć - mówi Ducki.
On sam dyżur w pogotowiu zaczyna od zbierania informacji, które szpitale w Warszawie i rejonie stolicy nie przyjmują pacjentów. Lista jest długa. - Tutaj kwarantanna, tam oddział zamknięty, w innym miejscu kardiologię przekształcili w oddział covidowy. Tak jest codziennie. Ludzie z innymi chorobami niż koronawirus nie mają gdzie uzyskać pomocy - wylicza Ducki.
Anestezjolog jeżdżący w zespole pogotowia na własnej skórze codziennie przekonuje się, że przepisy dziś już nic nie znaczą.
- Dwa dni temu, mimo decyzji wojewódzkiego koordynatora i wojewody, szpital odmówił przyjęcia pacjenta z gorączką, dusznością i migotaniem przedsionków. Jeździliśmy z nim od 22 do 4 robiąc około 200 km i w końcu udało się nam chorego zostawić w Nowym Dworze Mazowieckim - mówi Ducki. Na dowód przesyła nam kartę zlecenia.
Również poza szpitalami sytuacja jest dramatyczna. Lekarze sami też chorują. A po chorobie... wracają do pracy. Z marszu.
- Właśnie wyszłam ze szpitala, gdzie przechorowałam COVID-19. Ale nie ma mowy o tym, żebym mogła dojść do siebie, bo trzeba pracować w przychodni. Wczoraj już siedziałam 10 godzin w POZ, bo kolega jest na kwarantannie. Nie wiem, na ile będę miała sił - mówi Beata Koszewska-Jóźwiak, lekarz i zarządzająca POZ w Łyszkowicach w woj. łódzkim.
Przychodnia już 10 dni była zamknięta, bo nie było ani pielęgniarek, ani lekarza. Wszyscy byli na kwarantannie.
Inni pacjenci
Ograniczony dostęp do placówek ochrony zdrowia i sam koronawirus zbiera swoje żniwo. Powyższe przypadki odpowiadają na pytanie, dlaczego statystyki umieralności w Polsce wprost eksplodowały.
Liczby wprost wbijają w fotel. 14 tys. zgonów w ciągu zaledwie jednego tygodnia. W takim tempie w ostatniej dekadzie Polacy nigdy nie umierali. Jak wynika z analizy money.pl, już 10 tydzień z rzędu liczba wystawianych aktów zgonu bije rekordy z poprzednich lat. Niestety problemy z dostępem do na przykład podstawowej opieki zdrowotnej mogą się nasilać.
- Jesteśmy pierwszym ogniwem walki z COVID-19, ale przecież mamy też innych pacjentów. Są szczepienia, inne przewlekłe choroby. Ewidentnie widzę tu problem. To oczywiste, że z innymi chorobami sobie radzimy gorzej, bo cały dzień zajmują nam pacjenci z infekcjami - mówi Koszewska-Jóźwiak.
Wizyta ostatniej szansy
Lekarze już dziś alarmują, że mają całą masę "zapuszczonych pacjentów". Przez miesiące nie chodzili do specjalistów. Siedzieli w domu, a choroba postępowała.
- Pacjenci w podeszłym wieku boją się zgłaszać na SOR-y i do szpitala, bo boją się zakażenia koronawirusem. Są też przekonani, że nie zostaną przyjęci, bo szpitale są przepełnione. Jak najdłużej próbują w domu leczyć się swoimi sposobami, kiedy już nie dają rady, zgłaszają się do prywatnych gabinetów z bardzo zaawansowanymi objawami i często z powikłaniami - mówi dr Justyna Drelichowska, specjalista chorób wewnętrznych i angiolog.
- Próbujemy leczyć ciężko chorych pacjentów ambulatoryjnie, czasami jednak musimy kierować ich do szpitali na odziały specjalistyczne. Podobną opinie ma wielu moich kolegów kardiologów, neurologów, ortopedów - dodaje angiolog.
W jej specjalności coraz częściej pacjenci przychodzą z zaawansowaną zakrzepicą żylna, "przechodzoną" tygodnie i miesiące. Każdy dzień bez leczenia w tym wypadku zagraża życiu.
- Obserwujemy wstrzymywanie się pacjentów przed korzystaniem ze służby zdrowia. Apeluję, by nie przerywać leczenia, kontynuować leczenie, odwiedzać POZ - podkreślał w programie "Money. To się liczy" minister Niedzielski, podczas rozmowy o przyczynach wysokiej umieralności wśród Polaków.
Wszystkie szpitale są covidowe
Lekarze wyraźnie są już u skraju sił, a przecież przed nimi jeszcze długa walka.
- Sam zgłosiłem się do tego szpitala. Nie chcę robić z siebie bohatera. Po prostu uważam, że tak trzeba. Mam żal do innych, że się nie zgłaszają - mówi Płużański. Jak dodaje, nie wszyscy lekarze mają dzieci i choroby współistniejące. Ktoś przecież musi pomóc, bo fala wzrostu zachorowań jest potężna.
Bronisław Komorowski zakażony koronawirusem!
Anestezjolog Michał Ducki mówi, że nie da się już uratować systemu. - Wszystko już leży, umarło i z tym nic nie można więcej zrobić. To trzeba przetrwać. Będą tysiące zgonów, szczególnie u starszych osób. A kolejne tysiące z powodu "zwykłych" chorób. Nie mamy jak tym ludziom pomóc - mówi.
Rozgoryczeni są nie tylko lekarze w szpitalach. Tym pracującym w przychodniach dostaje się od pacjentów najmocniej. Może dlatego, że są najbliżej.
- Dajemy z siebie wszystko. Jestem oburzona, by nie powiedzieć dosadniej, kiedy pomyje wylewają się na nas lekarzy POZ. Ludzie narzekają, że nie można się do nas dostać, ale my robimy, co możemy - mówi Koszewska-Jóźwiak.
Jak dodaje, nigdy nie była tak chora, jak ostatnio - właśnie na COVID-19. Jednak mimo szpitala i problemów z oddychaniem przyznaje, że... wypoczęła.
- Ostatnie 8 miesięcy pandemii to praca w ciągłym stresie i dużo ponad siły. Teleporady wymagają więcej czasu, niż wizyty osobiste i są bardziej stresujące. Nawet leżąc w szpitalu nie przestałam być lekarzem i zdarzało się, że interweniowałam, gdy któremuś pacjentowi się pogarszało - opowiada.
- To pokazuje, że wszędzie sytuacja jest dramatycznie trudna - podsumowuje Beata Koszewska-Jóźwiak.
Jak wynika z szacunków money.pl, do końca stycznia służby sanitarne wykryją zakażenie u blisko 900 tys. Polaków. Co dziesiąty będzie wymagał opieki szpitalnej. A to oznacza, że polską służbę zdrowia czeka jeszcze 90 tys. pacjentów. I to w ciągu najbliższych dwóch i pół miesiąca. Według GUS w 2019 roku mieliśmy 166 828 łóżek we wszystkich polskich szpitalach.