Sosnowiec to niespełna 200-tysięczne miasto na południu Polski. W czerwcu, jak co roku o tej porze, w położonym w centrum parku miasta zjawiają się karuzele, strzelnice, autodromy i inne atrakcje. Wszystko to w obstawie wielkich samochodów, ciężarówek i przyczep kempingowych, które stanowią zaplecze lunaparku.
Mieszkańcy czasem narzekają, że park o ponad 180-letniej historii jest rozjeżdżany przez te maszyny. To dorośli. Ich dzieci i tak chętnie przychodzą korzystać z atrakcji.
Jest środek tygodnia, piękna pogoda, więc ruch w lunaparku jest spory. Obsługa ma pełne ręce roboty i nie chce słyszeć nawet o rozmowie na temat ich pracy i kulis lunaparkowego biznesu.
Rano to miejsce wygląda zupełnie inaczej. Wygaszone karuzele przypominają filmową scenografię. O wiele większy ruch widać o tej porze dnia na wspomnianym zapleczu, między zaparkowanymi ciężarówkami i przyczepami kempingowymi. To karuzelnicy. Tak sami o sobie mówią.
Przewodnikiem po tym nieznanym i egzotycznym świecie jest Jiri Novy. Ma 27 lat i z branżą lunaparków związany jest niemal od urodzenia. Dosłownie.
- Urodziłem się w grudniu 1993 r. i już po pięciu miesiącach, gdy zaczął się sezon, ruszyłem z rodzicami w trasę - wspomina Jiri Novy.
- Jesteśmy Czechami, ale mój wuj - właściciel tego lunaparku - od lat 90. ubiegłego wieku działalność gospodarczą prowadzi w Polsce. Wszystkie podatki tu płaci, za granicą biznesy załatwia jako polska firma. Czechem jest już praktycznie tylko w dowodzie osobistym - śmieje się Jiri Novy.
W Polsce jego rodzina kręcić karuzele zaczęła w 1991 r., jak tylko dało się swobodnie wyjeżdżać po upadku komuny. Zaczynali od Wisły i Szczyrku.
- Teraz jeździmy po całej Polsce. Dziś jesteśmy w Sosnowcu, za tydzień będziemy w Darłówku - mówi Jiri. Za granicą rzadko rozstawiają swój lunapark. Czasem w Czechach z sentymentu właściciela, który pochodzi z Ostrawy.
- Śmiejemy się czasem, że Ostrawa to praktycznie przedmieście Polski. Prawie każdy mieszkaniec tam mówi łamaną polszczyzną, dlatego tak łatwo nam było zacząć działać tutaj - dodaje nasz rozmówca.
Czesi przez te lata praktycznie zdominowali branżę. Większość pojawiających się podczas dożynek, dni miasta, majówek czy dni dziecka lunaparków należy właśnie do naszych południowych sąsiadów. Jak mówi Jiri Novy, to kwestia historii i o wiele dłuższych tradycji, które sięgają jeszcze XIX wieku.
- Początki rodzin czeskich karuzelników sięgają czasów jeszcze przed I wojną światową. Pierwsi jeździli z niedźwiedziem skutym na łańcuchu po terenach Cesarstwa Niemieckiego i Monarchii Austro-Węgierskiej. Podobnie jak dzisiejsi Węgrzy, Włosi, czy Hiszpanie. Z tych państw pochodzą najstarsze rodziny karuzelników w Europie - tłumaczy Jiri.
Jak dodaje, nam Polakom zawsze było bliżej do Rosji, gdzie takich tradycji brak. Tam kwitły cyrki, dlatego Polska ma też o wiele bogatszą tradycję cyrkową. Wystarczy wspomnieć szkołę cyrkową w Julinku.
Mając takie tradycje nic dziwnego, że czeskie lunaparki spotkać można na całym świecie. Nie tylko w Polsce czy Europie, ale i w Stanach Zjednoczonych.
- Kuzyn mojej babci ma nawet dyplom od prezydenta USA Ronalda Reagana za wkład w rozwój kultury Stanów Zjednoczonych, gdzie prowadził w latach 80. bardzo słynną tresurę niedźwiedzi - wspomina Jiri Novy i dodaje, że nie bez znaczenia jest fakt, że Czechy to małe, zaledwie dziesięciomilionowe państwo. Nie ma w nim zbyt dużo przestrzeni dla tego typu biznesu.
Branża lunaparków to bardzo hermetyczne środowisko. Interes przechodzi z ojca na syna, z syna na wnuka. Co więcej, większość karuzelników dobiera sobie partnerki życia również z rodzin o takich samych tradycjach.
- W końcu każdy walczy o rynek z bliższym lub dalszym wujkiem. Tak samo wygląda to w Niemczech czy we Włoszech, czyli tam, gdzie jest to tak stare rzemiosło. Dlatego szukamy miejsca za granicą - dodaje Iri Novy.
Środowisko jest tak hermetyczne także z innego powodu.
- Bardzo niechętnie wpuszczamy obcych ludzi do swojej zamkniętej grupy. To jest takie trochę cygańskie życie, dzisiaj jestem tutaj, jutro 500 kilometrów dalej, dlatego dużo ludzi patrzy na nas przez palce. Tymczasem wszyscy mamy swoje domy, mieszkania, swoje miejsce zameldowania - tłumaczy nasz rozmówca.
Stacjonarne domy cała jego rodzina ma w Ostrawie, mama, wuj, rodzeństwo. Tradycyjnie sezon w tej branży zaczyna się w okolicach Świąt Wielkanocnych i trwa do 1 listopada, święta Wszystkich Świętych. To czas - jak sam to określa - drogi.
- Jeździmy, rozkładamy i kręcimy karuzelami - mówi Jiri, który - przypomnijmy - od urodzenia wychował się w cieniu karuzeli.
Co zatem z dziećmi w tym czasie drogi? Nie ma taryfy ulgowej. Zimą chodzą do zwykłej szkoły w Ostrawie. W sezonie, gdy cała rodzina rusza w trasę, towarzyszy im nauczycielka, która realizuje indywidualny tok nauczania.
Gdy kończy się sezon, karuzelncy zjeżdżają na bazę do Czech, karuzele trafiają na parkingi, gdzie przeprowadzane są remonty, przeglądy i modernizacje. Całość działa jak sezonowa firma, pół roku zarabia na cały rok utrzymania ludzi i sprzętu. A koszty są spore.
Weźmy za przykład sztandarową atrakcję Luna-Parku Josefa Kamenieckiego. To diabelski młyn mierzący 32 metry. Wartość samego urządzenia to 1 mln euro. Montaż i demontaż, który za każdym razem trwa trzy dni, obsługuje sześciu pracowników. Do transportu niezbędne są trzy ciężarówki z naczepami. To trzy opłaty drogowe, trzy ubezpieczenia, a każde auto pali 40 litrów na 100 km.
Utrzymanie urządzenia, to także jego regularne malowanie, każda awaria silnika to naprawa i koszt rzędu 5 tys. euro. W skali roku koszty utrzymania takiego diabelskiego młyna idą w dziesiątki tysięcy euro. A mowa tylko o tym jednym urządzeniu.
Stąd w lunaparku za najmniejsze atrakcje trzeba zapłacić kilka złotych, a najdroższe nawet powyżej 20 zł.
W całym lunaparku łącznie z kasjerkami pracuje ok. 15 osób. Połowa z tego to stała ekipa, która przez cały sezon podróżuje po Polsce i zapewnia sprawne funkcjonowanie lunaparku w kolejnych miastach. Reszta, głównie kasjerki, to stale rotująca załoga. Na takich stanowiskach nie potrzeba żadnego doświadczenia.
Wydzierżawienie placu pod lunapark to kolejny koszt. W zależności od miejscowości to od 1000 zł do nawet 150 tys. zł. Na takim placu staje ok. 10 atrakcji, autodrom, dziecięce karuzele, kolejki górskie czy wahadło, a także wspominany diabelski młyn.
Cały ten sprzęt mieści się na sześciu ciągnikach siodłowych. Flotę lunaparku uzupełniają dwa samochody z napędem na cztery osie z agregatami, pięć mniejszych samochodów towarowych i pięć osobówek.
Nic dziwnego, że mieszkańcy narzekają na rozjechany samochodami park. Gdzieś te wszystkie auta muszą przez tydzień stacjonowania w mieście lunaparku stać. To niejedyne zarzuty.
Nie brakuje głosów, że po zamknięciu lunaparku hałas nie ustaje, a karuzelnicy "odreagowują" cały dzień pracy. Jiri Novy mówi, że teraz nie ma takich incydentów, bo coraz więcej pracowników to Ukraińcy, którzy bardzo szanują pracę.
- Przyjeżdżają tylko po to, żeby zarobić. Stawka jest wysoka, bo wiedzą, co zostawili w kraju, więc nie tracą czasu na głupoty - dodaje nasz rozmówca.
Gorącym tematem w dyskusji o czeskich lunaparkach, działających regularnie w Polsce, są także kwestie bezpieczeństwa i wymogów technicznych, które spełnić muszą ich maszyny.
Tu także Jiri Novy ucina dyskusję, wyjaśniając, że firma Luna-Park podlega pod polski Urząd Dozoru Technicznego. Dodatkowo większość urządzeń ma także atesty czeskiego TUV.
- Wymogi stawiane przez państwowe instytucje w Polsce należą do najbardziej rygorystycznych w Europie. Każde urządzenie ma robione przeglądy okresowe, a od niedawnej zmiany przepisów także doraźne, czyli po każdym złożeniu i rozłożeniu. Mowa o pomiarach, próbach obciążeniowych, które robimy na każdym placu, na którym się rozkładamy. W ciągu roku oznacza to dla nas ok. 20-30 przeglądów. Opłata ok. 400 zł za każde urządzenie - wylicza Iri Novy, dodając, że kontrole nie są problemem, bo karuzelnicy nie mają nic do ukrycia.
- Część urządzeń mamy własnej produkcji i jesteśmy ich pewni. Część to maszyny najbardziej renomowanych firm, które robią karuzele dla Disneylandu. Mam na myśli takie firmy jak Technical Park, Sartori z Włoch czy holenderska KMG - wymienia.
Również kwestie bezpieczeństwa nie podlegają jego zdaniem dyskusji. Wypadki w lunaparkach zdarzają się niezwykle rzadko.
- Mówi się, że samolot jest bezpieczniejszy niż samochód. To biorąc pod uwagę liczbę osób, które przewijają się przez nasze urządzenia, to karuzele są bezpieczniejsze niż samolot i samochód razem wzięte. Wypadki, nawet jak się zdarzy jeden na sezon, to w 99 proc. nie jest wina ani urządzeń, ani ich obsługi, tylko rozrabiających dzieci i rodziców, którzy ich nie pilnują. Nie jest to prosta sprawa. Dzieci to jedno, ale nawet rodzice często nie przestrzegają regulaminu i podstawowych zasad bezpieczeństwa - kwituje Iri Novy.
Na pytanie, czy miewa czasem dość i nie chce zmienić stylu życia, nasz rozmówca odpowiada jednoznacznie.
- To nie styl życia, ani praca. Jak mawiał brat mojej babci, to służba. My się w niej rodzimy, żyjemy i w niej umrzemy - mówi Iri Novy.
Oczywiście i w tej specyficznej branży widać problemy demograficzne. Coraz więcej młodych wybiera inne zawody, zostają prawnikami, menedżerami, ale nigdy nie rozstają się całkowicie z rodziną. Pomagają w sezonie, a gdy ojcowie umierają, często wracają i kontynuują ich dzieło życia.
- Przeżyliśmy I wojnę światową, Hitlera, komunę, to i tę demokrację przeżyjemy - śmieje się Iri Novy.
Jego rodzina - ojciec, wuj, u którego pracuje i dalsi krewni - mają obecnie w sumie trzy duże lunaparki.
Na pytanie o największe wyzwanie, z jakim mierzy się obecnie ten rodzinny biznes, Iri Novy odpowiada, że to pogoda.
- Większym zagrożeniem dla nas niż Covid-19 jest pogoda. Jak pada, nikt na karuzelę nie przyjdzie. Cały czas walczymy z pogodą i tak jest od pięciu pokoleń - podsumowuje Iri.