O szczegółach pisałem rano, więc zainteresowanych odsyłam do porannego komentarza. Teraz warto nieco dłużej zastanowić się nad reakcją rynku.
Obserwując notowania giełdowe, a także ruchy na złotym, można było odnieść wrażenie, iż w sobotę nic się tak naprawdę nie stało. Inwestorzy uznali po prostu, iż nie ma żadnej katastrofy, a duży deficyt jest tak naprawdę nieodłączną cechą obecnego kryzysu w przypadku wielu krajów. A my tak naprawdę nie mamy przecież tak źle, gdyż wzrost PKB w tym roku może wynieść 0,7-0,9 proc. r/r, a w przyszłym 1,2 proc. r/r (a może i wyżej, gdyż resort finansów jest tu dość konserwatywny).
Dodatkowo w 2010 r. najpewniej uda się uniknąć przekroczenia relacji 55 proc. długu publicznego do PKB, jeżeli przychody z prywatyzacji w latach 2009-10 będą na poziomie 28-29 mld zł (to i tak mniej, niż pierwotnie zakładał resort skarbu - powyżej 36 mld zł). Niemniej to właśnie tutaj pojawia się niebezpieczeństwo, o którym mało się teraz mówi. Bardzo trudno jest sprzedać coś ,,pod presją" czasu i za godziwą cenę. Nie wiadomo, czy minister Grad (bądź jego następca) będzie miał jedno z najtrudniejszych zadań w ostatnich latach.
Sprzedaż po zbyt niskich cenach i bez zachowania ,,interesów społecznych" stałaby się natychmiast świetnym materiałem do krytyki dla opozycji. A przecież w 2010 r. mamy wybory prezydenckie. Druga kwestia to zapewnienia ministra Rostowskiego, iż w kolejnych latach uda się znaleźć więcej oszczędności (jakich i czy są one uwarunkowane zgodą polityczną nowego prezydenta?), a spodziewany wyższy wzrost gospodarczy zwiększy dochody budżetu (a co jak na świecie będziemy mieć do czynienia z drugim dnem recesji w 2010/2011 r.?).
Tłumaczenia resortu finansów przypominają bardziej umiejętną taktykę PR - powiedzmy wszystkim, że może być źle, a jak później będzie lepiej to się tym pochwalimy. Nie jest to zła taktyka - dzisiaj pojawiły się niepotwierdzone spekulacje, iż tegoroczny deficyt może być o 4 mld zł niższy od założonego poziomu 27,2 mld zł.
Za kluczową informacje dzisiejszej sesji trzeba jednak uznać, nie tłumaczenia ministra finansów i opinie wyrażane przez część członków Rady Polityki Pieniężnej, a raczej komunikaty ze strony agencji ratingowych Moody's i Standard&Poors. Dla inwestorów zagranicznych zupełnie wystarczające mogą okazać się słowa, iż takie prognozy budżetu na 2010 r. nie są zaskoczeniem i nie będą stanowić podstawy do ewentualnej zmiany oceny naszego ratingu. Złotego też wsparł fakt absencji inwestorów z Nowego Jorku, za sprawą obchodzonego Święta Pracy w USA.
W efekcie w najbliższym czasie złoty będzie na powrót zależny od globalnych nastrojów. O tym, ile jutro rano zapłacimy za euro, dolara, czy franka zadecydują nastroje na azjatyckich giełdach, a zwłaszcza zamknięcie się rynku w Szanghaju. Jeżeli tam optymizm się utrzyma, to jutro można spodziewać się nawet testu okolic 4,07-4,08 zł za euro. O godz. 16:08 euro było warte 4,0960 zł, a dolar niecałe 2,86 zł. Za franka płacono 2,6970 zł.
Na koniec krótko o rynku EUR/USD. Obserwowana rano nieznaczna zwyżka nie została utrzymana. I to pomimo publikacji lepszych od prognoz danych o dynamice produkcji przemysłowej w Niemczech (wzrost w lipcu o 3,5 proc. m/m wobec szacowanych 2,0 proc. m/m). Po stabilizacji wokół 1,4350 rynek ruszył na południe. W efekcie po godz. 16:00 euro było warte 1,4330. Nadal tkwimy więc w konsolidacji 1,42-1,44. Rynek czeka na mocniejszy impuls, który wciąż nie nadchodzi.