Media szybko znalazły winowajcę poniedziałkowych spadków na giełdach – wariant delta+ i czwarta fala covid.
Śmiem jednak wątpić. Jak już pisałem jakiś czas temu, pozbawione ludzkich uczuć rynki dość cynicznie patrzą na koronawirusa i zostały nauczone przez banki centralne, że "fale” i związane z nimi restrykcje są dobre, bo przyczyniają się do dodruku pieniądza.
Dlaczego niby teraz miało być inaczej? Jeśli już w rynkowych "kuluarach” mówi się częściej o ryzyku scenariusza stagflacyjnego. Oczywiście teraz gospodarki rosną, napędzane mieszanką luzowania restrykcji i potężnych pakietów fiskalnych (szczególnie w USA), co powoduje przy okazji zakłócenia po stronie podażowej i presję cenową.
Obawy są takie, że wzrost wygaśnie po wyczerpaniu fiskalnego paliwa, a inflacja zostanie. Co prawda to na razie nadal "niszowy” scenariusz, a uwagę od niego skutecznie odciągają banki centralne zalewając rynki pieniędzmi, jednak takie wytłumaczenie ma nieco więcej sensu.
A może nie ma żadnego wytłumaczenia? Przecież od czterech miesięcy Fed razem z Treasury zalewają rynek gotówką, z którą inwestorzy nie mają co zrobić.
Doskonale było widać to wczoraj, kiedy (pomimo serii odczytów wysokiej inflacji) rentowności obligacji mocno spadały – ewidentnie wycofywane z Wall Street pieniądze trafiały właśnie tam.
Dlaczego nie, skoro gdy ostatnio rentowność amerykańskiej 10-latki była na poziomie 1,2 proc. S&P500 znajdował się niemal 10 proc. niżej? Być może taki był dokładnie plan Yellen i Powella? Przecież wczesną wiosną największym ryzykiem był wzrost kosztów finansowania rekordowego deficytu w inflacyjnym środowisku.
Inflacyjne środowisko i owszem mamy (inflacja okazała się nawet wyższa od prognoz "czarnowidzów”), ale dodruk Fed przeciw wszelkim rozsądnym argumentom oraz pozbycie się przez Treasury większości gotówki (co mogło wydawać się nielogiczne – po co wyrzucać na rynek gotówkę, skoro za chwilę trzeba będzie się gigantycznie zadłużać?) sprawiły, że rentowności obligacji paradoksalnie spadły, a giełdy powędrowały ku kolejnym rekordom i wczorajsze cofnięcie jest tylko niewinnym ruchem, nie zmieniającym całego obrazu.
Dopóki takie majstrowanie przy rynkach daje efekt ten szerszy obraz może nie ulec zmianie. Oczywiście pytaniem za sto punktów jest: co mogłoby zmienić układ sił? Spowolnienie pomimo dodruku przy nadal dużej presji cenowej, „wiążącej” ręce Fed? Być może, ale na teraz możemy tylko spekulować.
Wtorkowy kalendarz nie jest przesadnie bogaty, główną pozycją są dane z rynku mieszkaniowego USA (14:30), ale tak naprawdę motywem przewodnim będzie to, czy rynki pozbierają się po poniedziałkowej przecenie.
Europejskie otwarcie przynosi próbę odrabiania strat. Tak jak wskazywałem choćby wczoraj, pogorszenie nastrojów globalnych to ostatnie, czego potrzebuje złoty, który w tej sytuacji razi słabością. O 9:00 euro kosztuje 4,6016 złotego, dolar 3,9080 złotego, frank 4,2491 złotego, zaś funt 5,3244 złotego.